17.

31 3 1
                                    


Cillian


Po nocnym oglądaniu wróciłem do siebie, by dać Gwendolyn przestrzeń, o której sam mówiłem.

Choć nadal nie mogę wyrzucić z głowy iskierek tańczących w jej oczach, to staram się choć odrobinę skupić na lekcji matematyki, która właśnie trwa. Jest ósma rano, więc ledwo kontaktuję się ze światem zewnętrznym; wspomnienia jednak mam dość wyraźne, a więc ciężko mi wrócić do rzeczywistości.

Mimo to przytomnieję natychmiast, gdy słyszę swoje nazwisko i dwa magiczne słowa "do tablicy". Wstaję więc powolnie i kieruję się w jej stronę w zabójczo żółwim tempie.

– No, Kennedy, powiedz mi, co ja mam z tobą zrobić – zaczyna nauczycielka, chcąc nawiązać do mojej nieuwagi. – Tu masz zadanie – podsuwa mi pod nos jakiś zbiór zadań i wskazuje palcem na to oznaczone numerem dwadzieścia – rozwiąż je. A, i nie myśl tyle o tej wybrance, bo uszy jej odpadną.

Uśmiecham się tylko pod nosem na jej słowa, natomiast po klasie przebiega cały szmer wskazujący na rozbawienie uczniów. Uspokaja ich dopiero srogie spojrzenie nauczycielki. Po chwili wracam do ławki, a kobieta patrzy na mnie z uznaniem - w końcu ma przed sobą kogoś, kto nie tylko potrafi dodać dwa do dwóch.

Po lekcji matematyki, a właściwie po dwóch, mam okazję zobaczyć Gwendolyn, kiedy grzebie w swojej szafce w poszukiwaniu zapewne któregoś z podręczników. Nim zdążam do niej podejść, wszystko, co trzyma w rękach, uderza z hukiem o podłogę. Na szczęście dziewczynie udaje się uratować kubek z - jak przypuszczam - gorącą czekoladą. Inaczej mogłaby wyrzucić podręczniki i notatki do kosza.

Widzę, jak na mój widok nieznacznie się uśmiecha, co ja również robię, tyle że od kilku minut. Pomagam jej posprzątać rozrzucone po podłodze rzeczy i po chwili trzymam w rękach stos książek i zeszytów, które Gwen poleca mi wsunąć do szafki.

Chryste, jaki ona ma tam bałagan. Chociaż, gdyby się nad tym solidnie zastanowić, w dzieciństwie albo ja, albo jej mama co chwilę musieliśmy upominać ją, by po sobie posprzątała, kiedy kończyła się czymś bawić. Ostatecznie i tak któreś z nas zbierało rzeczy spod nóg, by się przez nie nie przewrócić, bo księżniczka nie zamierzała tego zrobić.

Gwendolyn przesuwa dłonią kartki papieru, a mnie udaje się położyć na ich miejsce podręczniki.

– Wyspana? – pytam, nawiązując do nocnego oglądania Zaplątanych.

– Niezbyt, ale ten seans warty był dzisiejszego zmęczenia – odpowiada, nadal się uśmiechając. – Fajnie, że udało nam się wczoraj porozmawiać i wrócić do tych miłych chwil. Wydaje mi się, że tego potrzebowałam – przyznaje.

– Tak, ja chyba też. Musimy to kiedyś powtórzyć – proponuję, licząc, że się ze mną zgadza.

– Zdecydowanie – mówi z przekonaniem, a ja mam wrażenie, jakby mój żołądek zrobił właśnie fikołka.

– Co masz teraz? Mógłbym cię odprowadzić pod salę.

– Ty mnie? To raczej ja ciebie – odpowiada i cicho chichocze. – Mam biologię, na samej górze. Obawiam się, że nie zdążysz, jeśli ze mną pójdziesz – tłumaczy. – To trochę jak bilet w jedną stronę.

– Jeśli bilet w jedną stronę oznacza spędzenie czasu z tobą, to zdecydowanie go kupuję – obrzucam ją słowami, po czym, nie czekając na jej reakcję, chwytam jej torbę jedną ręką, a drugą otaczam jej dłoń i kierujemy się w stronę schodów.

Roses[zawieszone] Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz