5. Gra pozorów

179 19 24
                                    

Dopóki los nie postawił na mojej drodze Milana i jego żony, dopóty nie znałam prawdziwego znaczenia słów: "pracować w pocie czoła". Nie znałam z resztą wielu rzeczy...

Prawdopodobnie gdyby nie oni, wciąż nie wiedziałabym, co znaczy naprawdę słuchać, naprawdę ufać, naprawdę współczuć... BYĆ naprawdę. Wcześniej nigdy nie czułam, by ktoś ucieszył się z mojego przybycia. Może nie do końca miałam wrażenie bycia niechcianą, ale... cholera. Nikt nigdy nie cieszył się tak bardzo jak oni. Tak jakby... wyczekiwali mnie. I dużo pytali... Dużo mówili... Interesowali się mną, a ja chciałam wiedzieć o nich jak najwięcej.

Dlaczego więc nie miałam pojęcia, że bratanek Milana jest cholernym młodocianym bogiem seksu z głosem czterdziestoletniego zawodowego lektora?

Jęknęłam z irytacją, zanosząc kosze z jabłkami do szopki. Ciężar rozłożyłam na tyle równomiernie, by nie gibać się na żadną ze stron. Pierwsze cztery kursy były bez zarzutu, przy piątym jednak obolałe mięśnie kończyn dawały mi już do wiwatu.

- Mogę pomóc. - Zza pleców usłyszałam ponowną propozycję, na którą wyprostowałam się jak struna i przyspieszyłam kroku.

- Nie trzeba - wysapałam. - Jak mówiłam...

- Tak, wiem - przerwał mi w pół słowa. - Radzi pani sobie sama.

Cholerny szczeniak, zbyt wyniośle ironizował mój tytuł. Nie podobał mi się sposób, w jaki do mnie mówi, ani w jaki na mnie patrzy. Nic mi się w nim nie podobało, ale przez wzgląd na przyjaciół nie zamierzałam wszczynać awantur.

Ułożyłam pojedynczo koszyki na wadze i zapisałam na kartce pięć kilogramów z jednego kosza i prawie siedem z drugiego. W zeszłym roku udało mi się nazbierać z jednego drzewa zaledwie dziesięć, co oznaczało, że jabłonie były w naprawdę dobrej kondycji. Ponownie obiecałam sobie w duchu, że nie pozwolę ich tknąć.

Buńczucznie wróciłam pod bezowocną już jabłoń, by chwycić za drabinę i przenieść ją kilka metrów dalej. Oparłam żelastwo o pień i ustabilizowałam na gruncie, by nie wyjść po raz kolejny na ofiarę losu.

Chłopak stał oparty o następne drzewo i z uniesioną brwią obserwował każdy mój ruch. Jedną dłoń schował w kieszeń dresowych spodni, w drugiej trzymał jabłko. Wgryzał się w nie, nie spuszczając ze mnie wzroku, a mnie na sam dźwięk rozgrywanego miąższu skręcało od środka. Mimowolnie wyobrażałam sobie rzeczy, od których z pewnością pewnego dnia przybiję piątkę Lucyferowi.

Jezu, potrzebuję psychiatry. Albo spowiedzi... I wody święconej... Najpewniej wszystkich trzech rzeczy na raz.

- A jak pani baterie? - zapytał niespodzianie, przez co wzdrygnęłam się i nie trafiłam w jeden szczebel drabinki. - Wystarczyły?

Uderzając piszczelem w żelazo zacisnęłam zęby, klnąc w duchu i licząc na przemian, by w porę ostudzić gniew.

- O co dokładnie pan pyta? - wycedziłam, na co roześmiał się nisko.

- Mnie nie trzeba nazywać panem, bym poczuł się dobrze - odparł, odpychając się podeszwą od pnia, po czym zaczął iść w moją stronę.

- Nie chodzi o to, bym czuła się dobrze - odparłam, marszcząc brwi.

Za kogo on mnie ma? Za głupią babę z manią wyższości?

- Wiem. - Skinął i zatrzymał się przy moim drzewie, by teraz o nie się oprzeć i spojrzeć na mnie z dołu przez przymrużone powieki. - Rozumiem, że ma mnie pani za gówniarza, stąd to całe paniowanie. Jak dla mnie może być.

- Świetnie - wycedziłam, pokonując ostatni stopień drabiny, by dotrzeć do samego szczytu korony.

- Wciąż nie wiem, co z bateriami.

Pistacjowa OrchideaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz