23. Jestem dumny

137 14 12
                                    

Mijały tygodnie, a ja oddalałam się coraz bardziej od dwójki wspaniałych, kochających mnie ludzi. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Być może dlatego, że pod ich dachem co rusz wpadałam na chłopaka, o którym za wszelką cenę próbowałam zapomnieć.

Zima rozgościła się w Kocie na dobre. Powstały przydrożne zaspy, nieodśnieżone ulice groziły złamaniem kości, a plotkary wiejskie dzielnie okupowały plot na przeciwko sklepu. Poza scenerią zmieniło się niewiele na pierwszy rzut oka. Dla mnie zmieniło się wszystko. Ja się zmieniłam. Zmarniałam. Oziębłam, jak te poręcze sklepowe, których lepiej bez rękawiczek nie chwytać.

- Zojka! - Aurelia uśmiechnęła się szeroko, otwierając mi drzwi do sklepu i przytrzymała je swoim ciężarem, taszcząc skrzynię z napojami.

- Daj, pomogę ci. - Przejęłam od kobiety skrzynię i sapnęłam, bo nie spodziewałam się aż takiej masy. - Jezu, jak ty sobie dajesz z tym radę?

- Jak trzeba, to i słonia na plecy wrzucę - roześmiała się, wyginając plecy, to w przód, to w tył. Za moment posmutniała. - Chyba to sprzedam. Nie daję rady. Hania w ciąży, zaraz pójdzie na zwolnienie lekarskie, a ja sama nie ogarnę tego wszystkiego. Gdyby Filip tu był...

Zamilkła, rozglądając się z nostalgią po sklepie. Stworzyła go z mężem. Z jej opowiadań wiedziałam, że był cudownym człowiekiem, co z resztą potwierdziła i Ania. Zmarł pięć lat temu, we śnie. Odtąd Aurelia ze wszystkim musiała radzić sobie sama, a ja w tej chwili uświadomiłam sobie, że ani razu nie zapytałam, w jaki sposób to robi. Choć widywałyśmy się rzadko, mogłam przecież choć raz zapytać.

- Może ja ci mogę jakoś pomóc? - Zaproponowałam, czując wzbierające wyrzuty sumienia.

- Wszyscy jesteście tu bardzo mili, kochana. Igor dostarcza mi świeżych warzyw i owoców, nie muszę po nie jeździć... Wiszę mu już za dwa miesiące. On poczeka, ale urząd skarbowy nie. Ani operatorzy i inni dostawcy... Nie wyjdę z długów, Zoju... Mam już dość.

- To może... - pomyślałam głośno, ale zamilkłam, bo żadne rozwiązanie nie przyszło mi do głowy. Jeszcze nie...

Drzwi za naszymi plecami otwarły się, wpuszczając do środka mroźne powietrze. To dotarło do moich płuc, rozgrzewając je przyjemnym ciepłem, bo wraz z nim wkradł się dobrze mi znany aromat zielonych jabłek.

- Chryste, Igor... - Aurelia westchnęła żałośnie. - Mówiłam, żebyś już nic nie dowoził...

- Masz zapas? - Uniósł wymownie brew, a ona skuliła ramiona.

- Nie, pusto, ale... Nie mogę ci teraz zapłacić.

- Czy przyszedłem po kasę?

- Nie, ale...

- Nie marudź, Aurelio. - Przecisnął się między nami, stawiając wielką skrzynię na blat. - Ludzie chcą świeżych, dobrych warzyw. Nie bądź samolubną istotą.

Spojrzała na mnie błagalnie, a ja nie potrafiłam ukryć uśmiechu. Wzruszyłam ramionami, dając jej do zrozumienia, że nie wygra tej bitwy. Nie z kimś tak cholernie upartym.

- Oddam, przysięgam...

- To prezent - odparł, ściskając jej ramię. - Kup dzieciom buty na zimę.

Odprowadziła go pełnym łez wzrokiem do wyjścia i otarła policzki, gdy drzwi za nim już się zamknęły.

- Boże, to taki cudowny chłopak... - Pokręciła głową i zaczęła wyjmować z kosza warzywa, by ułożyć je ładnie na półkach. Postanowiłam jej pomóc. - To aż nieprawdopodobne, że wyszedł na takiego dobrego człowieka.

Pistacjowa OrchideaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz