25. Toast kompocikiem

163 16 8
                                    

Jeremiemu można było odmawiać przez kilka dni pod rząd. Tydzień to wykroczenie, w miesiąc... śmiertelna zbrodnia. Po pięciu tygodniach skapitulowałam i wychodziliśmy właśnie na obiad do Milanów. Miałam wyrzuty sumienia, że przeze mnie ich kontakty są zagrożone. Ludka jednak powiedziała mi, że w pierwszej kolejności powinnam zadbać o siebie i swoją psychikę. Reszta sobie poradzi. Kochałam Ludkę. Prawie zawsze mówiła to, co chciałam usłyszeć. Prawie.

- Polubią cię, wujku - zawołał Jeremi, wskakując Emilowi na plecy.

Ten zgiął się w pół, udając, że nie jest w stanie dźwignąć ciężaru i padł z głośnym jękiem w zaspę. Jeremi zaniósł się śmiechem i zaczął piszczeć, gdy Emil przewrócił się na plecy, zrzucając go z siebie, by potrzeć tę małą pyzatą twarz śniegiem.

- Zasada numer jeden, komandosie. - Emil uniósł palec w górę i wymierzył go w Jeremiego. - Nie obchodzi mnie czy oni mnie polubią. Ważne jest tylko to, czy ja polubię ich.

- Sprzeciw - wtrąciłam, podchodząc do nich. - Nie ucz mojego syna arogancji.

- Przykro mi to mówić, Zośka, ale... tylko tak sobie poradzi.

- A ja wiem, że ty polubisz ich, a oni ciebie też. I pozwolili mi mówić do siebie babcia i dziadek. Mam teraz dużo babć i dziadków. Minus jeden, bo jeden niedawno umarł... - Jeremi zmarszczył brwi, wykonując w głowie pospieszne obliczenia.

Na wspomnienie naszego ojca Emil zacisnął mocniej szczęki i zerknął na mnie spod byka. Zaraz przywrócił na twarz zawadiacki uśmiech i jednym ruchem znów rzucił Jeremiego w zaspę, a sam podniósł się szybko na nogi. Objął mnie w pasie i tak dotarliśmy do domu Milanów. Jak rodzina, której od tak dawna pragnęłam.

Znałam jednak Emila. Czułam w kościach, że to tylko chwilowe... Był u nas od dwóch tygodni i ani razu nie sięgnął po alkohol. Nie miałam odwagi zapytać czy był na odwyku. Wychowaliśmy się w przekonaniu, że każdy niewygodny temat zawsze będzie tematem tabu. Nauczyliśmy się przechodzić nad nim do porządku dziennego, udając sami przed sobą, że nie istnieje. Ale ten istniał. Przypomniał o sobie, gdy tylko weszliśmy do kuchni Milanów, a Emil zobaczył na stole butelki wina. Wzdrygnął się mocno i spiął, co poczułam, bo wciąż obejmował mnie ramieniem, które teraz zesztywniało.

- Spokojny obiad, co? - westchnął, omiatając wzrokiem pustą kuchnię.

Pachniało obłędnie. Zwykle w tym domu nie było alkoholu, stąd tak bardzo lubiłam spędzać w nim czas. Poczułam lekki dyskomfort, którego już zapomniałam. Obrazy zaczęły zalewać mi głowę, spinając całe moje ciało. Nie chciałam tu być. Nie z butelkami walającymi się między ludźmi, na którym mi zależy.

- O, jesteście! - zawołała Ania, obejmując mnie czule. - A ty pewnie jesteś...

- Emil, brat Zośki. - Uśmiechnął się szeroko, wyciągając dłoń do Ani, w którą ta pacnęła i rozstawiła dla niego ramiona.

- Rodzina Zojki jest moją rodziną - powiedziała i pogłaskała chłopaka po plecach, wzdychając. - Zoja dużo mi o tobie mówiła.

- To chyba nie ma pani o mnie dobrego zdania...

- Ania jestem, żadna pani - roześmiała się głośno, a zza jej pleców wyłonił się Igor.

Moje serce zamarło. Kilkudniowy zarost nijak mi pasował do tej chłopięcej twarzy, podobnie jak zmarszczone w gniewie czoło i usta zaciśnięte w wąską linię.

- W tym domu jest tylko jedna osoba z mamią wyższości, z którą trzeba paniować - burknął, wymijając nas i usiadł do stołu.

Co go ugryzło?

Pistacjowa OrchideaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz