2. Joker z Batmana

259 22 44
                                    

Nie lubiłam miejscowych festynów. Zbierało się zbyt wielu ludzi, którzy w zbyt szybkim tempie zaczynali bełkotać i coraz mniej przypominali przedstawicieli ludzkiej rasy. Zwykle już po godzinie przybywał pierwszy ambulans do rannych, a muzyka z głośników nieprzerwanie łupała. Co do wyboru repertuaru, też miałabym kilka zastrzeżeń. Policja parkowała radiowóz tuż przed boiskiem, którego murawa po całej imprezie chwytała każdą kroplę deszczu jak moher swięconą wodę, skąd - nie wychodząc z auta - pilnowano porządku. Taka... służba na zdalnym patrolu.

Pijani rodzice zataczali się, nim dobrze nastał wieczór, a między nimi pałętały się ich dzieci. Dzieciaki żebrały o kilka złotych na watę cukrową, których ci nigdy nie mieli, a które znajdywały się cudem, gdy kufel z piwem wysychał i należało go napełnić.

Czy wszyscy obecni właśnie tak się bawili? Jasne, że nie. Ale ja byłam tak wyczulona na takie przypadki i kiedy widziałam kilka podobnych po rząd, kompletnie odechciewało mi się uczestnictwa w tych festynach. Nie mogłam się już doczekać powrotu do domu.

Ten widok przypominał mi również o moim bracie, Emilu. Zastanawiałam się, gdzie może być teraz, co robił w tej chwili... I pozostawało mi mieć nadzieję, że nie wygląda podobnie do większości obecnych na tej imprezie.

- Uśmiechnij się, Zo! - zawołał Milan, przekrzykując nieznośne wycie orkiestry disco-polo, i szturchnął mnie ramieniem. - Coś taka skwaszona?

- To aż tak widać? - odkrzyknęłam, schodząc z drogi wstawionej dziewczynie, za którą pędził, równie wstawiony, chłopak.

Nie znałam jeszcze wszystkich mieszkańców wsi, choć łącznie ich było niespełna stu czterdziestu. Większość tubylców stanowiły powiązane ze sobą w mniejszym lub większym stopniu rodziny. Nazwisko Milana było tu tak powszechne, że jego żona w trakcie ślubu nie musiała zmieniać swojego - oboje nazywali się Becker. I... nie, nie byli ze sobą nijak spokrewnieni.

Sceptycyzm do instytucji małżeństwa podpowiadał mi, że koniec końców upraszcza to wiele spraw. Nie tylko nie trzeba zmieniać dokumentów po zaślubinach, ale i prościej jest po rozwodzie. Rozwódki na pewno nie miały problemu z ponownym używaniem panieńskiego nazwiska. Mnie czasem wciąż jeszcze się mylą.

- Nie będzie Ani? - zapytałam, rozglądając się po horyzoncie, na którym ani śladu jego żony.

Gdyby tylko była w promieniu pięciuset metrów, nikt nie miałby wątpliwości, że nadchodzi.

- Została w domu - odpowiedział, ściągając z głowy słomkowy kapelusz. Był jedynym znanym mi człowiekiem, który nosił go na poważnie. - Przyjechał mój bratanek, chłopak świeżo po studiach.

- Cholera... - westchnęłam z nostalgią. - Wspaniałe czasy.

- Mówisz? - zarechotał. - Nie wiem, nigdy nie studiowałem. Kiedyś rolnik to był rolnik. Chłop z łbem na karku i doświadczeniem od dziada pradziada. Teraz... - Milan rozłożył zamaszyście ręce, wskazując na wszystkie zbiory, jakie jego rodzina dostarczyła na ten festyn. - Teraz to wszystko oddaję za bezcen. Już wiedza nie starcza.

Wiedziałam, że mają problem ze zbytem. Mimo dużego bezrobocia na wsi, nie ma też kto im pomóc przy sadzie, bo już po pierwszej wypłacie pracownicy przepadają i zostawiają ich znów na lodzie.

- Mogę wam jutro pomóc - zaproponowałam. - Dorian zabiera Jeremiego do siebie...

- Och nie, daj spokój! - zaoponował natychmiast. - Już nam tydzień temu pomogłaś. Nie będziemy psuć twoich planów.

Oczywiście, że nie przyznałam się do ich braku, by nie wyjść na bardziej żałosną, niż byłam w rzeczywistości.

Wprowadziliśmy się do Kota z Warszawy trzy lata temu, a przy wyborze lokalizacji najważniejsze było dla mnie;
Po pierwsze - abyśmy byli wystarczająco blisko, by Dorian nie mógł migać się od swoich powinności, co i tak stale mu się zdarzało, a jednocześnie na tyle daleko, by jego portfel na podróżach odrobinę ucierpiał.
Po drugie - być jak najdalej od moich niezmotoryzowanych rodziców. To już czysta troska o własne zdrowie psychiczne, by nie wymagało intensywnej terapii, na którą mnie nie stać. Mogliśmy się widywać góra raz do roku, i to z zegarkiem w ręku, a po tych widzeniach potrzebowałam tygodnia na dojście do siebie.

Pistacjowa OrchideaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz