14. Ulga

160 13 15
                                    

Wiesz, jak to jest? Patrzeć w lustro i widzieć w odbiciu potwora bez grama wstydu? Przyglądałam się swojej twarzy, próbując dostrzec w niej choćby cień żalu. Nic z tego.

Czarna jak smoła garsonka przywodziła na myśl bardziej strój karnawałowy... Być może miało to związek z delikatnymi złoceniami na rękawach, przez które raczej nie powinnam była zakładać takiego stroju na pogrzeb... Ale nie miałam innej, a ta całkiem dobrze na mnie leżała. I momentami, gdy słońce wychodziło zza chmur, robiło się strasznie duszno... Niewykluczone więc, że podczas ceremonii będę musiała ją zdjąć. Szkoda, bo to naprawdę ładna garsonka.

Z duszą na ramieniu przemierzałam z Jeremim drogę do domu Milana i Ani. Próbowałam nie myśleć o niczym, choć w mojej głowie bezwiednie odtwarzały się wszystkie zapamiętane sceny z dzieciństwa. To pewnie zasługa zadania, którego o włos mogłam nigdy już nie wypełnić.

Gdy dotarliśmy na miejsce, Milan stał w progu domu i z posępną miną podszedł do mnie, by po prostu mnie przytulić.

- Przykro mi, Zoju - wychrypiał, kołysząc mnie jak dziecko ze świeżo rozciętą raną.

- Jest dobrze, nic nie... czuję - odparłam, zastanawiając się w duchu, czy to w ogóle możliwe?

- Tak ci się tylko wydaje... To w końcu twój ojciec. Był jaki był, ale kochamy ich bezwarunkowo. Nawet, jeśli sobie na to nie zasłużyli.

Czy aby na pewno? Nie czułam nic z tego, o czym on mówił. Nie wiedziałam nawet, co myśleć o śmierci mojego ojca. To chyba po prostu... jeszcze do mnie nie docierało.

We wtorek dostałam wiadomość, że w ciężkim stanie został przewieziony do szpitala. Nikt nie wiedział, co mu jest. W środę zmarł, a jako przyczynę zgonu wpisano rak trzustki. Podobno był strasznie chudy... Nie miałam pojęcia, bo nie widziałam go od trzech lat. Czy było mi szkoda? Być może jestem potworem, bo... nie. W ogóle.

- Tu masz kluczyki, tylko proszę... jedź ostrożnie, uważaj na siebie - powiedział Milan, wręczając mi w dłoń pęk kluczy z wypłowiałą maskotką rekina.

- Dziękuję, tak zrobię - odparłam, zerkając w stronę minivana. - Obiecuję, że nie zrobię mu krzywdy...

- Nie o niego się boi, Zo - wtrąciła Ania, schodząc do nas po schodkach.

Objęła mnie czule i westchnęła głośno. Dopiero w tej chwili poczułam coś na wzór wzruszenia. Jednak nie przez wzgląd na sytuację, a przez to, że w jej ramionach czułam się tak... bezpiecznie. Gdy tylko pomyślałam, że ostatni zawał mógłby mi ją zabrać, pod powiekami natychmiast wezbrały się łzy, których nijak nie potrafiłam przywołać od wtorku na myśl o tacie. Poczułam... ulgę, że chodzi o niego, nie o nią. Czy to normalne?

- Na pewno Jeremi może u was zostać? - zapytałam niepewnie. - Mogę wziąć go ze sobą, nie jest już taki mały...

- Przypominam, że ledwo co przeszłam zawał. - Ania weszła mi w słowo, chwytając się teatralnie za serce. - Potrzebuję, a nawet nalegam, żeby wnuk się mną zajął - dodała z uśmiechem, którego nie potrafiłam nie odwzajemnić.

Duży ciężar spadł z moich ramion, bo obawiałam się ponownego spotkania z rodziną. Nie chciałam, aby Jeremi był tego świadkiem. Pod skórą czułam też ekscytację na myśl o spotkaniu z bratem, a jednocześnie trwogę, bo nie rozstaliśmy się w dobrych relacjach. Bałam się. Cholernie się bałam.

- No, to... do zobaczenia - wymamrotałam, machając do trojga najważniejszych ludzi w moim życiu, czując ogromną wdzięczność za fakt, że stoją tu przede mną... cali i zdrowi. No... prawie, ale zdaniem kardiologów najgorsze za nami, a dziś wystarczy o Anię zadbać.

Pistacjowa OrchideaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz