4. Po moim trupie

193 18 18
                                    

W wakacyjnych porankach najbardziej lubiłam brak natarczywego dźwięku budzika. W zasadzie... to zwykle wystarczało, bym dzień mogła nazwać udanym.

Gdy jednak po ledwie przespanej nocy zawisłam nad kubkiem gorącej kawy i dotarło do mnie, że od dwóch godzin nie wypowiedziałam na głos choćby słowa... tęsknota zaczynała mnie dosłownie przygniatać. Czułam się jeszcze bardziej samotna, niż zeszłego wieczoru, w którym co rusz chwytałam za telefon, tocząc wewnętrzną walkę, by nie wydzwaniać do syna i pozwolić mu się cieszyć z rzadkich chwil z ojcem.

Pusty dom nagle zdawał się zbyt wielki, choć mieszkaliśmy na niespełna siedemdziesięciu metrach. Doskwierała mi samotność, uniemożliwiając relaks w ostatnim tygodniu dwumiesięcznego urlopu.

Jestem nauczycielką, co powinno odpowiadać na pytanie, dlaczego wciąż nie naprawiłam tego cholernego płotu. I desek na ganku... i poręczy przy schodach... i... długo by wymieniać.

W Warszawie uczyłam języka polskiego. W Jedwabnie, oddalonym o niecałe dziesięć kilometrów od Kota, był tylko wakat nauczyciela wychowania do życia w rodzinie. Co więc zrobiła kobieta ze zszarganą psychiką w trakcie rozwodu? Podyplomówkę online, wtapiając w nią ostatnie liche oszczędności. Wzięłam, co los dał i liczyłam, że w niedalekiej przyszłości zwolni się miejsce polonistki. Przypieczętowując jednak swój marny los, polubiłam ówczesną nauczycielkę języka polskiego - Martę, która - na moje nieszczęście - do emerytury miała dalej, niż ja.

Utknęłam więc dwieście kilometrów od domu rodzinnego, za którym w ogóle nie tęskniłam, skazując się na pracę w szkole, która nie ma dla mnie wystarczającego wakatu, bym mogła nie przymierać z głodu. No dobra... Trochę jednak przesadzam. Milan z Anią bardzo nam pomogli, ale gdyby nie oni... Cholera. Znów wpędzałam się w stan nostalgii, wałkując w głowie to, co było.

Wygrałam. Postawiłam na swoim. I tylko to się liczyło.

Postanowiłam nie zwlekać i udać się od razu do Milana. Założyłam szare, krótkie ogrodniczki z przetarciami na kieszeniach, a pod nie koszulę w czerwoną kratę. Włosy upięłam w wysoki kok, pozwalając wymknąć się z niego kilku brązowym puklom. Potarmosiłam lekko grzywkę, by nabrała nieco objętości i zmrużyłam ciemnoczekoladowe oczy, przyglądając się swojemu odbiciu.

Lekko piegowata twarz, której w nastoletnim wieku nie znosiłam, dziś zdawała mi się atrakcyjna. Nie miałam sobie nic do zarzucenia, choć pewnie mogło być lepiej, gdybym choć trochę się pomalowała. Być może zakryłabym tworzące się mimiczne zmarszczki, ale... uznałam, że do pracy w sadzie nie ma sensu... Koniec końców... efekt był zadowalający. Wyglądałam jak rolniczka z krwi i kości.

Zarzuciłam na ramię plecak, w którym schowałam wygodniejszą parę butów, wodę i kanapki na później. Byłam gotowa. Potrzebowałam czymś zająć umysł i ręce, by całkowicie nie zdziczeć.

Do domu, i zarazem gospodarstwa Milana, dzieliło mnie niespełna sześćset metrów. Po drodze mijałam ludzi, których zdążyłam w ostatnich trzech latach poznać mniej, lub bardziej... Mentalnie różnili się od tych, którymi otaczałam się w Warszawie.

Tu już o siódmej rano tętniło życie. Kobiety przystawały przy płotach sąsiadek i głośno opowiadały o wszystkich, z wyjątkiem siebie. Z początku lekko mnie ten widok szokował. Dotąd plotka kojarzyła mi się z cichym szeptem i dłonią osłaniającą kurtuazyjnie usta. Tu jednak... im głośniej wypowiadana, tym większe prawdopodobieństwo, że obiekt pomówień znajduje się gdzieś w zasięgu wzroku.

- Mówię ci kochana, cicha woda brzegi rwie! - parsknęła śmiechem pani Helena, uśmiechając się do mnie, gdy przechodziłam obok nich.

Żywo zainteresowana pani Danuta nawet nie zerknęła w moją stronę.
- Ale to... jesteś pewna? - zapytała, chwytając się teatralnie za pierś. - Jezusie, jak powiem Jadwidze...

Pistacjowa OrchideaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz