6. To moje lęki

151 17 16
                                    

Nie miałam nic przeciwko samotności... Pod warunkiem, że za ścianą bezpiecznie przebywałby mój syn. Mogłabym cały dzień nie wychodzić z domu i z nikim się nie widzieć, byle mieć pewność, że on jest tuż na wyciągnięcie ręki. Inaczej nie potrafiłam napawać się spokojem... bo w rzeczywistości spokojna nie byłam.

Nie wiedziałam więc co czuć, gdy zadzwonił Dorian z informacją, że za dwie godziny przywiezie Jeremiego. Z jednej strony ucieszyłam się, bo źle znosiłam nasze rozłąki, z drugiej... wkurzyłam się, że znów zawodzi naszego syna. Mieli spędzić razem czas do poniedziałku... A tego dnia mieli pływać kajakami, na co tak długo czekał.

Gdy biała skoda podjechała na mój podjazd, uśmiechnęłam się szeroko i wyskoczyłam z domu na spotkanie z synem. Podbiegłam do auta rozpościerając ramiona i zamarłam na widok jego smutnej, lekko piegowatej buźki. Zacisnęłam dłonie w pięści i zagryzłam zęby.

- Cześć, kochanie - powiedziałam, otwierając synowi drzwi samochodu, przez które wyleciał nadąsany i pobiegł od razu do domu.

Odprowadziłam go wzrokiem z opadniętymi z niemocy ramionami. Gdy jednak wróciłam spojrzeniem do byłego, po matczynej trosce i zawodzie nie było już śladu. Gdyby wzrok mógł zabijać, sukinkot nie zdążyłby wydusić ostatniego słowa.

- Pozwól - warknęłam do Doriana i odeszłam parę metrów od samochodu.

Doszedł do mnie niespiesznym krokiem, wzdychając co rusz i robiąc te wszystkie głupie miny, które robił zawsze przed nazwaniem mnie upierdliwą czepialską, która powinna się leczyć, bo jej chwiejne nastroje źle wpływają na domową atmosferę.

Wciąż nie mam pojęcia, jaki konkretnie rodzaj udaru miałam, wychodząc za tego dupka. Musiał być jednak bardzo rozległy, skoro wytrzymałam z nim tak długi czas.

- Jeremi miał być u ciebie do jutra - przypomniałam mu, próbując zapanować nad świerzbiącymi rękoma.

- Plany się pozmieniały. - Wzruszył ramionami, jak gdyby nie miał sobie nic do zarzucenia, więc ręce zaczęły świerzbić mnie jeszcze mocniej.

Oczywiście, że nie miał... On nigdy nie widział problemu, to zawsze ja go na siłę stwarzałam.

- On na to czekał, Dorian... Czekał na wasze pieprzone kajaki - syknęłam, powtarzając sobie w głowie, że morderstwa są karalne.

- Nie rób szopki, Zo. - Przewrócił oczami i zerknął przez ramię na swoje auto, w którym siedziała Sonia i tępo wpatrywała się w nas, nawijając pasmo blond loków na palec. - Będzie kolejna okazja...

- Pyszczku, jedziemy?! - krzyknęła blondi przez otwarte okno. - Monia pisze, że za dziesięć minut będą na miejscu, a mamy jeszcze godzinę drogi.

Uniosłam brew, z niedowierzaniem wpatrując się w byłego męża. Potrzebowałam zaledwie minuty by wiedzieć, że wcale nie zamierza wyjaśniać mi powodu, dla którego nasz syn nagle okazał się przeszkodą, którą najprościej wyeliminować.

- Nie będzie - rzuciłam zdecydowanie. - Nie będzie kolejnej okazji, bo od tej pory zabraniam ci mącić mu w głowie, dopóki nie dojrzejesz do bycia ojcem. Przestałam prosić, Dorian.

- Nie możesz zabraniać mi kontaktów z synem - prychnął, nazbyt, kurwa, pewny siebie.

- Nie mogę... Ale mogę poprzebijać ci wszystkie opony przy kolejnym wjeździe na moje podwórko, mogę też obrzucić kamieniami twój samochód... - zamyśliłam się, stukając palcem w brodę. - Kurwa... Prawdę mówiąc... Mogę i zamierzam urwać ci jaja, jeśli jeszcze raz zabawisz się uczuciami mojego dziecka. I nie żartuję, Dorian. Dorośnij, albo wypierdalaj i nigdy więcej nie wracaj!

Pistacjowa OrchideaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz