17. To jak, pani Zoju?

171 13 16
                                    

Powrót do szkoły był jak złapanie oddechu po wymęczającym maratonie, na którym ze wszystkich uczestników ja miałam najbardziej nieodpowiednie obuwie. Znów byłam w miejscu, gdzie zdążyłam się zadomowić, choć za głodową stawkę. Nie miałam swojej klasy, w tym roku również nie dostałam wychowawstwa. Mogłam jedynie liczyć na lekcje wychowania do życia w rodzinie, czyli dosłownie na góra trzy godziny lekcyjne dziennie. Pozostałe dwie czekałam bezczynnie na odwóz gimbusem i bardzo nie lubiłam tych momentów - miałam zbyt wiele czasu do namysłu, a to z reguły nie kończyło się dobrze.

Był czwartek. Od piątku nie zachodziłam już do Milanów, nie odebrałam też telefonu od Igora. Jednego telefonu, bo... zadzwonił tylko raz. Zerkałam co rusz w połączenia, licząc w duchu, że pojawi się tam numer, na który i tak nie oddzwonię. Byłam jednym wielkim strzępkiem nerwów i nie miałam zielonego pojęcia, jak wyjść z tej ciemnej otchłani.

- Znów nie masz co ze sobą zrobić, co? - Dudniący głos dyrektora Marka wyrwał mnie z zamysłu.

Spojrzałam w górę, ściągając nogi z ławki i uśmiechnęłam się niemrawo. Wiedział dobrze, gdzie mnie znaleźć. Codziennie po skończonych lekcjach zasiadałam tu - w bibliotece. Z gorącą herbatą, między książkami.

Marek był... niesamowitym człowiekiem. Ostoją spokoju, księgozbiorem mądrości i wszelkich cytatów na każdą okazję. Z wyglądu przypominał Albusa Dumbledore'a z Harrego Pottera, tylko miał nieco krótszą siwą brodę, a jego brzuch był nieco... wypuklejszy. Gdy jednak się uśmiechał, z jego oczu zza maleńkich okrągłych okularów biło ciepło i suma przebytych doświadczeń. Odkąd go poznałam, miałam wrażenie, że mimo starannych prób, jego twarz wciąż pozostawała smutna.

- Zawnioskowałem do kuratorium o dodatkowy wakat. Nie było cię na radzie przed rozpoczęciem... - Otworzyłam usta, żeby raz jeszcze się wytłumaczyć, ale zakrył moją dłoń swoją i pokręcił głową. - Nie, Zoju. Wiem, rozumiem. Marta cię usprawiedliwiła. Chciałem ci tylko przekazać kilka ważnych rzeczy...

- W tym roku chciałbym, żebyśmy wzięli udział w innowacyjnym projekcie. Mógłby być furtką dla ciebie...

- Tak?

- Znów niczego nie mogę obiecać, ale... jest to jakaś szansa. Chyba że nie planujesz tu osiąść na stałe...

- Na migrowanie po świecie mnie nie stać - parsknęłam ponuro i nastawiłam uszu.

- To dla mnie dobra wiadomość, bo lubię z tobą pracować.

Precz, uporczywe łzy wzruszenia.

- Świat się zmienia, ja to widzę - ciągnął, z zamysłem wplatając palce w siwą brodę. - Kiedyś dzieciaki po szkole rzucały plecaki, w pośpiechu zjadały obiad i biegiem ruszały na dwór. Siłą ściągało się je wieczorem do domów. Dziś pod przymusem trzeba je z nich wyrzucać. Pół dnia spędzają w murach szkoły, później zamykają się w czterech ścianach i znikają gdzieś w wirtualnym świecie. Nie ma w nich tej radości, co w nas kiedyś...

- To prawda - przyznałam, szczerze zainteresowana, jaki Marek może mieć na to pomysł.

- Wpadłem więc na to, że moglibyśmy niektóre lekcje podzielić. Prowadzić je nieco... inaczej. Niektóre łączyć, na przykład... polski z wu-efem, wu-ef z przyrodą... zaoszczędzając nieco czasu.

- Chcesz, by dzieciaki recytowały Tuwima, robiąc przysiady? Czy czołgały się po polu podczas wykopków? - Zmarszczyłam brwi, zupełnie sobie tego nie wyobrażając, na co ten parsknął śmiechem.

- Otwórz umysł, Zoju - Zachęcił mnie uśmiechem. - Jak można te dwie rzeczy połączyć?

- Nooo... nie mam pojęcia, naprawdę. - Skrzywiłam się, czując w dłoni wibrację telefonu.

Pistacjowa OrchideaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz