W piątek po obiedzie Jo zaszyła się w Sali Luster i rozpoczęła przygotowania do zajęć. W jej planach była nauka zaklęcia Patronusa od piątego roku wzwyż. Upewniła się, że mandragory mają w doniczkach wystarczającą ilość eliksirów, które będę dzisiaj niezwykle potrzebne. Obawiała się, jak uczniowie zareagują na jej dość niecodzienną metodę. Skończyła rysować białe krzyżyki na posadzce, które miały wyznaczać miejsca uczniów, gdy usłyszała skrzypienie drzwi. Dilion stał oparty o framugę, uśmiechając się do niej delikatnie. Odchrząknęła głośno i poprawiła dół sukienki. Podeszła bliżej niego, rozpuszczając spięte klamrą włosy i założyła ręce na piersi.
— Cześć, kruszyno — powiedział, a ona nie mogła powstrzymać chichotu.
— To nie znaczy, że nie jestem zła. — Wskazała na niego palcem, unosząc wyżej brwi.
Mężczyzna przeszedł obok niej i dotykając ramienia, złapał na moment za jej serdeczny palec. Poczuła na swojej dłoni zimno jego obrączki i opuściła głowę, żeby twarz zakryły jej włosy. Przechadzał się po sali, a na jego twarzy co jakiś czas pojawiał się uśmieszek.
— Tabitha byłaby zachwycona, że używasz jej mandragor.
Jo pokiwała głową, ale nie odezwała się.
— Nie chcesz wiedzieć, gdzie jest? — zapytał cicho, ale echo poniosło jego głos.
Westchnęła głośno i usiadła w fotelu w kącie pomieszczenia.
— Jeszcze nie. Na razie nie potrafię przyzwyczaić się do ciebie tutaj.
Pokiwał głową i stanął na środku ogromnego dywanu. Przyglądał jej się z odległości, a ona robiła to samo. Widziała zarys jego mięśni pod jasną koszulą, jak oddycha spokojnie, wpatrując się w nią tak jak kiedyś. Z ramionami założonymi do tyłu, wyglądał prawie posągowo. Jo podniosła się z fotela i prawie bezszelestnie ruszyła w jego stronę. Dilion uważnie obserwował jej każdy ruch, dając jednak przestrzeń i możliwość ciągłego wyboru. Gdyby teraz wybiegła, nie ruszyłby za nią. Czekałby, aż znowu wróci do niego. Kochała to całym sercem, bo dawał jej poczucie wolności. Zawsze rozumiał, że skoro coś robi, to znaczy, że chce to zrobić i w takim momencie nie potrzebuje, by ktoś zmieniał jej zdanie. Stanęła naprzeciw niego na wyciągnięcie dłoni. Wyciągnęła szyję w górę, patrząc mu prosto w oczy. Zanurzyła się na nowo w jego cieple i oddaniu, które widziała w samym spojrzeniu.
— Dziękuję za kwiaty — szepnęła, jakby bojąc się, że znikną wraz z jej głośnym tonem. — Chociaż nie wiem, skąd je wziąłeś w środku zimy.
— Magia — powiedział równie cicho i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Jo zaśmiała się i opuściła głowę. Widziała, jak wyciąga rękę w jej stronę i delikatnie dotyka jej brody kciukiem i palcem wskazującym. Ponownie zwróciła ku niemu wzrok i uśmiechnęła się smutno.
— Wiem, że potrzebujemy teraz czasu. — Czuła, jak serce zacisnęło jej się w piersi, gdy zaczął mówić. — I dam ci cały czas na świecie. Ale muszę wiedzieć, że mamy szansę, Jo. Że będziesz potrafiła mnie kiedyś wysłuchać i znowu przyjąć.
Chciało jej się płakać od jego delikatności i zrozumienia. Wzruszenie odebrało jej mowę i resztki zdrowego rozumu. Objęła go ciasno ramionami, a on uniósł ją, jakby ważyła tyle, co piórko. Zaszlochała i odchylając się do tyłu, spojrzała na niego.
— Trochę nie mam wyjścia, co? — Zaśmiała się, a on pokręcił głową.
— Zawsze masz wyjście.
I już miała mu odpowiedzieć, gdy do sali weszła gromada Gryfonów, zupełnie wytrącając ich z równowagi. Opadła ciężko na nogi, a Dilion odsunął się na bezpieczną odległość. Uśmiechnęła się do dzieciaków.

CZYTASZ
WOMANLY
FanfictionJoanne O'neill lubi nosić ładne sukienki, nigdy nie miesza w biżuterii srebra ze złotem i właśnie wróciła do Anglii po czternastu latach nieobecności. Wie, co to znaczy tracić ludzi i zakochiwać się na nowo. A na barkach czuje ciężar całego świata...