Rozdział 2

1.9K 79 7
                                    

Wieczorem, tego samego dnia pojechaliśmy z Rickiem do sklepu, by zaopatrzyć się w zapasy słonych przekąsek i alkoholu. Impreza w domu sąsiadującym z naszym kampusem była składkowa, więc zadbaliśmy o to, by nie wpaść na nią z pustymi rękoma. Kiedy przebierałem z się ze starych dresów w bardziej wyjściowe ciuchy, zadzwonił mój telefon.

– Mama? – zdziwiłem się. Rozmawialiśmy dziś w południe, po egzaminie z historii kina, więc nie widziałem powodu, dla którego mogłaby jeszcze czegoś ode mnie chcieć. Zawsze na bieżąco zdawałem jej relację ze wszystkich egzaminów. Może i nie byłem mamin synkiem, ale rodzicom bardzo zależało na mojej edukacji i w szkole średniej wykładali naprawdę duże pieniądze na korepetytorów, bym mógł znaleźć się w miejscu, w którym jestem.

– Hej, skarbie. Ja tylko na chwilę – odezwała się. Przez moment zdawało mi się, że z oddali słyszę szept taty. – Słuchaj, kojarzysz naszych sąsiadów, tych z naprzeciwka.

Przewróciłem oczami, świadomy tego, że przecież nie może mnie zobaczyć i poprawiłem kaptur w bluzie. Co to w ogóle za pytanie. Przecież od zawsze mieszkaliśmy na tej samej ulicy, jak mógłbym ich nie kojarzyć?

– No tak, mamo. To Montgomery'owie.

– Chodziłeś z ich córką do szkoły.

– Zgadza się. Mówiłem ci nawet kiedyś, że dostała się na moją uczelnię.

– Ach tak – mruknęła. – Dziwni z nich ludzie.

Zawsze tak mówiła o rodzinie Sary.

Dziwni ludzie.

Może i miała rację? Nigdy tak naprawdę nie mieliśmy okazji ich poznać, co już samo w sobie wydawało się odrobinę niepokojące. Rodzice Sary nie brali udziału w zebraniach miejskich ani sąsiedzkich grillach, pomimo tego, że jeszcze kilka lat temu otrzymywali zaproszenia od mieszkańców naszej dzielnicy, z których rzecz jasna nigdy nie skorzystali. Prowadzili bardzo spokojne, ale samotne życie, podobnie jak ich córka. Nie mieli chyba żadnych przyjaciół, ani dalszej rodziny. Nie widziałem, by kiedykolwiek ktoś ich odwiedzał. Nawet w święta. Gdy byłem młodszy, zastanawiałem się czy przypadkiem Mikołaj też nie omija ich domu szerokim łukiem.

Mama właśnie zdawała mi relację z tego, jak kiedyś pan Montgomery zapomniał wystawić śmietnika, przez co sam załadował samochód workami pełnymi śmieci i wywiózł je na wysypisko. Piszczała i prychała z dezaprobatą na samą myśl o tym, jak strasznie musiały cuchnąć, kiedy transportował je aż za miasto.

– Okej, rozumiem, to faktycznie dziwne. Ale po co mi o tym mówisz? – dopytywałem.

Słyszałem jak mama nabiera w usta jakiegoś napoju, a następnie głośno go przełyka. Prawdopodobnie zaschło jej w gardle po tym całym wywodzie na temat Montgomerych.

– Bo stało się coś niesłychanego! Dziś rano na ich podwórku pojawiła się tablica informacyjna z ofertą sprzedaży! Montgomery'owie się wyprowadzają!

Zmarszczyłem brwi i kompletnie skołowany przysiadłem na blacie biurka. Okej? I co w związku z tym? Nie miałem pojęcia co zrobić z tą informacją. I czemu mama uznała, że powinna mi w ogóle ją przekazać. Nie obchodziło mnie co robią nasi sąsiedzi z naprzeciwka. Jak dla mnie mogliby nawet polecieć na księżyc. Kiedy powiedziałem o tym mamie, nie była zadowolona.

– Czy ty siebie słyszysz? Powinieneś się ucieszyć. Najwięksi dziwacy z naszego osiedla może w końcu poszukają miejsca, od którego nie będą aż tak odstawać. Umówmy się, nie pasowali do Heartland. Dziwię się, że już dawno nie zdecydowali się opuścić miasta.

Trochę się wkurzyłem się słysząc to, jak mama niemal otwiera szampana na myśl o tym, że Montgomery'owie się wyprowadzają. Przecież nikomu nie robili krzywdy tym, że nie nawiązywali przyjaźni. Nikomu nie przeszkadzali. Po prostu wrośli w krajobraz naszego miasteczka niczym stały jego element. Element, którego nie zauważałem, ale wiedziałem, że znajduje się na swoim miejscu.

Give me one reasonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz