Rozdział 12

1.5K 77 9
                                    

Poranna wizyta w Highdown Gardens przebiegła bardzo sprawnie i zdecydowanie wprawiła naszą dwójkę w pozytywny nastrój. Herbaciarnia, o której wspominała Sara znajdowała się w samym środku ogrodów i miała się naprawdę świetnie. Słoneczny poranek tym razem okazał się naszym sprzymierzeńcem, dzięki czemu udaliśmy się tam zaraz po otwarciu głównej bramy. Kiedy tylko dostrzegliśmy kamienną chatkę otuloną gęstą roślinnością, przez którą przebijały ciepłe promienie, Sara zabrała się do rysowania. Lubiłem obserwować ten cały proces, w którym się zatracała się, gdy tylko ołówkiem dotykała kartki. Zachowywała się wtedy tak, jakby istniała tylko ona i obiekt, który obecnie stara się przenieść na papier. W skupieniu rozchylała wargi, zębami chwytała końcówkę ołówka i uśmiechała się pod nosem, jakby w ten sposób nagradzała się za świetnie wykonaną pracę.

Strasznie żałowałem, że nie mogłem w tym uczestniczyć. Nie mogłem podziwiać postępów, które z każdą stawianą przez nią linią, czy zaznaczonym cieniem wywoływały w niej tak pozytywne emocje, ponieważ bardzo dokładnie chroniła przede mną swoją twórczość. Sytuacji nie poprawiał fakt, iż była gotowa pokazać swoje prace Theodorowi z muzeum.

W porze lunchu ruszyliśmy od razu do Portsmouth, portowego miasta w hrabstwie Hampshire. Naszym celem była przeprawa promem na sąsiadującą z nim wysepkę Isle of Wight. To właśnie tam rodzice Sary fotografowali się na tle wybudowanej we włoskim stylu rezydencji Osbourne House.

– Prom odpływa z portu co pół godziny – poinformowała mnie Sara, podsuwając mi jednocześnie swój telefon z rozkładem rejsów pod nos.

Staliśmy właśnie w jednym z wielu korków spowodowanych przebudową jednego pasa drogi, dlatego zamiast pokonać trasę w ciągu godziny, tkwiliśmy w aucie kilkadziesiąt minut dłużej.

Od razu zauważyłem, że tego dnia na jej nadgarstku przysiadł czarny motyl, którego skrzydła na brzegach obrysowane zostały przez nią białym markerem i ozdobione błękitnymi plamkami.

– To żałobnik – oznajmiła, kiedy zaciągnąłem ręczny hamulec i ująłem jej rękę, by palcami powieść po tym małym arcydziele. Z nieskrywanym zachwytem podziwiałem dokładność, z jaką go odtworzyła. – Niestety należy do zagrożonych gatunków. A jest taki piękny, prawda?

– Prawda – przyznałem, choć nigdy nie widziałem takiego na żywo. Wiedziałem jednak, że ten, który narysowała Sara był doskonały. Zachwycający.

– W każdym razie – kontynuowała. – Jeśli uda nam się dojechać na wybrzeże w przeciągu godziny, to jeszcze dziś dam radę narysować Osbourne House.

– Jesteś pewna? Może powinniśmy tam przenocować i poczekać do rana?

Znów ułożyłem dłonie na kierownicy, w oczekiwaniu na rozluźnienie ulicznego zatoru.

– To bez sensu. Wystarczy, że określę perspektywę i naszkicuję bryłę, a resztę elementów dopracuję porównując szkic ze zdjęciami z internetu. Zależy mi na oddaniu kąta zbliżonego do tego, z którego robiono zdjęcie moim rodzicom.

– A nie chciałabyś go zwiedzić? Podobno parter jest otwarty dla turystów.

Widziałem, że się waha, jednak znałem jej odpowiedź. Była taka uparta.

– Nie ma na to czasu – uśmiechnęła się blado. – Przedłużylibyśmy tylko niepotrzebnie nasz wyjazd.

Cóż, wyglądało na to, że naprawdę zależy jej na tym, by jak najszybciej się ode mnie odciąć i zakończyć tę całą wyprawę.

Cieśninę Solent dzielącą wyspę od stałego lądu przepłynęliśmy w plus - minus dziesięć minut. Na promie razem z nami znajdowała się całkiem pokaźna liczba turystów, co tylko udowadniało, jak malowniczym miejscem były tereny Isle of Wight. Prosto ze statku, przesiedliśmy się do autobusu, a ten zawiózł nas bezpośrednio do miasta, na którego terenie znajdował się cel naszej wycieczki. Sara bez przerwy zaciskała palce na lnianej torbie, do której wpakowała niezbędne malarskie akcesoria, podziwiając przez okno bujną roślinność wyspy. Za to ja, siedząc tuż obok niej, czując ciepło jej uda tuż na swoim podziwiałem jej oświetlony profil z niespokojnie kołaczącym się w piersi sercem. Wciąż nie mogłem zrozumieć, co takiego zaszło między nami w sali zabaw, ale jednego byłem pewien: przebywanie blisko Sary Montgomery sprawiało mi przyjemność. Jej zachowawczy uśmiech, kiedy udawało mi się ją choć trochę rozbawić traktowałem jak trofeum. Szeroko otwarte, duże oczy czasem aż onieśmielały mnie swoim rozmiarem. Roztrzepane warkocze, które wieczorem kompletnie nie przypominały tak starannie zaplecionych porannych kłosów, w artystycznym nieładzie okalały jej muśniętą słońcem twarz. Dwa pieprzyki pod lewym okiem, których ledwie widoczną wypukłość chciałbym poczuć pod opuszką palca.

Give me one reasonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz