Rozdział 2.

58 13 48
                                    

Jestem wynikiem eksperymentu.

Cudownym dzieckiem, nadzieją naszej niewielkiej społeczności. A zasłużyłam sobie na to zaszczytne miano poprzez przyjęcie serum, które zaaplikowano mi w łonie matki i dożywając do dnia swoich narodzin. Brawo ja. Później było już z górki. Wystarczyło cierpliwie znosić lata badań i wnikliwej obserwacji. Miałam też niebywałe szczęście, bo prócz dwukolorowych oczu czy większej wrażliwości na ból: zwłaszcza ten kłujący, jak od igieł — nie zdradzałam żadnych poważnych skutków ubocznych. Przynajmniej jak dotąd.

Niektórzy mi zazdrościli. Nosiłam nazwisko Thumbelin i samo to stawiało mnie odrobinę wyżej w naszej społecznej hierarchii. Moja matka była członkiem elitarnej grupy, tak zwanych "ogrodników." To od nich wszystko się zaczęło. To ich pomysł pozwolił ludziom przetrwać i wieść w miarę spokojne życie. To oni pielęgnowali nasz ogród i dbali o jego bezpieczeństwo. Mnie nazywano Pierwszym Kwiatem. Mówili, że wyrosłam z "nasiona fasoli", bo mniej więcej takiego byłam rozmiaru, gdy przyszłam na świat. Byłam pierwsza, a po mnie miało przyjść wielu podobnych.

Moja pozycja miała oczywiście swoje plusy. Nathaniel zazdrościł mi prywatnej sali do ćwiczeń. Amber natomiast osobliwego przywileju w postaci czekającej mnie w niedalekiej przyszłości, monogamicznej relacji. Oczywiście będącej związkiem z odpowiednio dobranym reproduktorem. Oczywiście dla dobra ogrodu. Nikt za to nie zazdrościł mi ciągłej inwigilacji, natłoku obowiązków czy sinych, opuchniętych ramion po kolejnym wkłuciu. Gdyby ktoś podwinął rękaw mojego kombinezonu, pomyślałby, że przechodzę ospę. Spece od serum codziennie pobierali ode mnie próbki. Tak jakby jeden dzień przerwy mógł zaważyć na wyniku całego eksperymentu. Kto wie? Może rzeczywiście tak było?

— Może wśród zespolonych, będzie Nathan? — rzuciłam i spojrzałam na twarz przyjaciółki, która właśnie w tej chwili zaczęła pąsowieć. — Byłoby miło, co? — dodałam, ale Amber nie odpowiedziała na moją zaczepkę. Zasłoniła się włosami i skryła zarumienione lico w swoich dłoniach. Zabawnie było obserwować, jak jej pewna siebie, rozgadana twarzyczka milknie i nabiera kolorów za każdym razem, gdy wspomnę imię najzdolniejszego zwiadowcy spośród pierwszych pomniejszonych.

— Wiem, że będzie — bąknęła przez palce. — Jakiś czas temu otrzymałam stosowne powiadomienie z generatora.

Wybałuszyłam oczy ze zdumienia. Chłopak, do którego wzdychała od kilku lat, został jej przypisany, a ona siedzi tu spokojnie, zamiast biegać w euforii od kwiatka do kwiatka i piszczeć z ekscytacji?

— Jasna cholera, Amber! — zawołałam. — Wiesz, jak często zdarza się, że typ generatora pokrywa się z prywatnym gustem pomniejszonego, który czeka na zespolenie?

— Nie zdarza się — mruknęła.

— Otóż to! — zgodziłam się i wycelowałam palcem w stronę jej twarzy. — Widzę, że mamy tu poważny problem moja droga.

Usiadła na wprost mnie, zarzuciła włosy za ramiona, odsłaniając twarz i spojrzała na mnie pytająco. Wygrzewająca się w promieniach słońca Bryza poruszyła się, zbudzona z popołudniowej drzemki i prychnęła z oburzeniem. Wyciągnęła przednie łapy, rozwarła zaspane ślepia i ziewnęła przeciągle. Przez chwilę obserwowałam, jak gad lustruje okolicę, a później zamiera przyczajony. Chyba wypatrzyła jakąś muchę.

— Jak długo o tym wiesz? — zapytałam i przeniosłam swoje spojrzenie na twarz przyjaciółki.

— Będzie kilka dni — odparła zakłopotana.

Westchnęłam ciężko. Byłam rozczarowana.

— Po pierwsze powinnaś przybiec do mnie, potykając się z wrażenia o własne nogi, kiedy tylko się o tym dowiedziałaś. Po drugie, moje uszy są całe, a obie wiemy, że już dawno powinny krwawić od nadmiaru decybeli. Wiesz, po twoich krzykach z ekscytacji i podniecenia — dodałam z powagą.

Parsknęła i uśmiechnęła się nieznacznie. Zawsze to coś.

— Co takiego się stało, że zdołało przyćmić euforię, jaką powinny wywołać u ciebie takie informacje? — zapytałam. Ta cała nagła zmiana zachowania, tajemnice i powściągliwość zupełnie do niej nie pasowały.

— Może po prostu dorosłam, Iris? — powiedziała, ale nie brzmiała przekonująco. Głupszej wymówki nie mogła już chyba wymyślić. A przecież była bardzo mądra.

— W tydzień? — Uniosłam brwi i wlepiłam w nią swój przenikliwy wzrok. — Kilka dni temu przez cztery godziny nawijałaś o tym, jak to jesteście sobie przeznaczeni, bo Nathaniel przypadkiem znalazł się pod twoim pokojem, kiedy zabłądził, szukając twojego ojca. A teraz twierdzisz, że perspektywa spędzenia z nim całego życia w ogóle cię nie rusza, bo dojrzałaś? Kim jesteś i co zrobiłaś z moją przyjaciółką!

— Sprawdzisz poziom soku w beczce? Niedługo powinnam wracać do laboratorium, mam jeszcze mnóstwo pracy — rzuciła nagle, zupełnie zmieniając temat.

Zbyła mnie. To był drugi raz w ciągu naszej wieloletniej znajomości, dlatego tym bardziej byłam w szoku. Za pierwszym razem chodziło o tajemniczą śmierć jej matki. Zawsze unikała tego tematu, więc po prostu przestałam wypytywać. Do tej pory ostatnie chwile Klary Forscher pozostawały dla nas tajemnicą.

Skoro Amber, dziewczyna zazwyczaj ciepła i pełna energii, znów postanowiła coś przede mną ukryć, to powód musiał być naprawdę poważny. Tylko jeżeli nie zamierzała ze mną tu o tym rozmawiać, po co w ogóle opuściła ogród? O co w tym wszystkim chodziło? Tak czy siak, wiedziałam, że teraz niczego z niej nie wydobędę. Chociaż skręcało mnie w środku z nerwów, a głowa parowała od natłoku myśli, musiałam poczekać na lepszy moment. Dać jej trochę czasu. Nawet jeśli czułam, że zaraz umrę z tej ciekawości.

Podniosłam się leniwie i przeciągnęłam, unosząc ramiona ponad swoją głowę. Obejrzałam się za siebie, a widząc pełną po brzegi beczkę, pospiesznie pofrunęłam w jej kierunku, zamykając kranik oraz wieko pojemnika, nie dopuszczając do tego, by drogocenna zawartość zaczęła rozlewać się na boki. W końcu wydobyłam kranik z łodygi i wyciągniętą z kieszonki kombinezonu taśmą, zalepiłam otwór. Za kilka dni kwiat powinien być jak nowy. Wytarłam dłonie o najbliższy liść i spojrzałam w stronę milczącej przyjaciółki.

— Możemy wracać, pomożesz mi się z tym zabrać? — zapytałam, a ona w odpowiedzi kiwnęła głową.

Pogładziła Bryzę po łuskowatym boku i razem z nią wzbiła się w powietrze. Lagragon ostrożnie zawisł nad beczką, trzepocząc czterema podłużnymi skrzydłami. Delikatnie chwycił keg w szponiaste łapy i razem ze swoją właścicielką zaczął oddalać się w kierunku ogrodu numer pięćset dziewiętnaście. Naszego domu. Ja również wzbiłam się w powietrze i mając za towarzysza ciepły letni wiatr oraz falujące wokół, kolorowe nasiona dmuchawców, pomknęłam za przyjaciółką.

Ledwo minęłyśmy mniszkowy las, jak poczułam na plecach charakterystyczną wibrację. Skrzydpak wszedł w tryb oszczędzania energii. Byłam pewna, że jest naładowany, ale najwyraźniej się myliłam. Miałam godzinę, może dwie nim zupełnie się rozładuje. Cholera. Jeśli nie chciałam pokonywać drogi do domu na piechotę, musiałam się pospieszyć.

Iris z różowej mgłyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz