Rozdział 8.

46 6 18
                                    

Zanim się zorientowałam, biegłam przed siebie, jakby mnie stado pajęczych dżdżownic goniło.

Jak gdyby od spotkania z moją profesor zależało całe życie. I poniekąd tak właśnie było. W naszym ogrodzie działo się coś niedobrego. Moi przyjaciele jednego dnia zachowywali się, jak osoby dotknięte manią prześladowczą, a drugiego albo umierali, albo zupełnie im odbijało. Amber próbowała mnie przed czymś ostrzec, a Nathaniel wręczył mi dziwne antidotum.

Oboje o czymś wiedzieli. Coś, co najwyraźniej nie było komuś na rękę. Pytanie tylko, kto mógłby skorzystać na naszej niewiedzy? Czy raczej na mojej niewiedzy. Nathaniel kazał mi uważać na matkę, co bardzo mnie zdziwiło, bo jak dotąd był jej największym obrońcą, z całej naszej trójki. Zaledwie chwilę temu przekonałam się, że z młodym dowódcą grupy zwiadowczej ewidentnie jest coś na tak. Być może jego nagła zmiana poglądów miała z tym związek.

Kiedy byłam o krok od oranżerii, na którą składały się trzy ogromne szklarnie z okrągłymi kopułami, przypominającymi półprzezroczyste półmiski, mimowolnie się uśmiechnęłam. To był mój azyl. Miejsce, w którym mogłam zatopić zmysły w zapierającym dech w piersi widoku i zapachu rzadkiej roślinności, uwolnić głowę od trosk i skupić się na badaniach. Jednak znów miałam wrażenie, że coś jest nie tak. Zmarszczyłam nos i ostrożnie zbliżyłam się do wejścia. Zamiast uderzającej woni kwiatów i ziół, poczułam fetor zgnilizny.

Przyłożyłam dłoń do czytnika i odczekałam chwilę, aż skaner prześwietli moją twarz. Ulżyło mi, gdy zielone światło zamrugało trzy razy. Na szczęście nikt nie zabrał mi dostępu do tego miejsca. Odprowadziłam wzrokiem drzwi, które zaczęły sunąć ku górze, by w końcu schować się w wąskiej szczelinie nad moją głową. Wychynęłam zza framugi i zamarłam.

Miałam wrażenie, jak gdyby moje serce tego dnia umarło po raz drugi.

Zamiast feerii barw, przywitał mnie smutny brąz łodyg i żółć wyschniętych liści. Zaczęłam nerwowo kręcić głową, rozglądając się za przyczyną takiego stanu rzeczy, a kiedy dostrzegłam zbiornik z wodą, o nietypowym zabarwieniu natychmiast popędziłam w jego stronę. Zmarszczyłam brwi, gdy do mojego nosa dotarł niepokojący zapach życiodajnej cieczy. Ona również była brązowa i śmierdziała niczym zamulone bajoro. Zupełnie nie przypominała trzykrotnie oczyszczonej, wzbogaconej witaminami wody, którą poiłam tutejszą florę. W dodatku przepływ był zbyt duży. Ktoś zmienił ustawienia.

Osunęłam się na ziemię. Usiadłam wśród opadłych płatków moich drogocennych kwiatów. Wiele z nich wyhodowałam sama, od maleńkiego ziarenka, które przypadkiem wpadło w moje ręce podczas wypraw poza mury ogrodu lub które otrzymałam w ramach prezentu od Amber, Nathaniela lub mojej profesor.

Właśnie. Profesor.

Wstałam powoli, ocierając łzy. Zaczęłam krążyć od jednej szklarni do drugiej, ale nigdzie nie mogłam jej znaleźć. Jakby zapadła się pod ziemię. Przysięgam, jeśli jej też coś się stało, to chyba zwariuję. Potrzebowałam porozmawiać z kimś dobrze mi znanym i najlepiej o niezmienionym charakterze. Pilnie. Nigdy nie lubiłam zmian, zwłaszcza tych nagłych i bardzo drastycznych. A tutaj proszę, jedna wielka zmiana i to w ciągu niespełna dwóch dni. Głowa pulsowała mi od nadmiaru bodźców i emocji, które tłoczyły się w moim wnętrzu, szukając ujścia.

— Iris? — głęboki i ciepły głos mojej mentorki natychmiast dodał mi skrzydeł. Uniosłam głowę.

Najpierw zdziwił mnie widok mentorki zawieszonej w powietrzu, tuż nad hiacyntami. Przez chwilę miałam nawet wrażenie, jakby jej postać zamigotała i na moment stała się półprzezroczysta, by sekundę później stanąć na ziemi. Arade szła teraz w moją stronę jak gdyby nigdy nic.

Iris z różowej mgłyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz