Prolog

6 1 0
                                    

Ostry, piekący ból przeszył moje ciało. 

Wyrwana ze stuporu, oderwałam wzrok od przepełnionych nienawiścią, żółtych oczu mojej przeciwniczki i spojrzałam na swoje udo. Ciepła posoka wydobywająca się z dość głębokiej rany spływała wzdłuż łydki, brudząc zielony skafander i barwiła koszyczek ogromnej stokrotki, na której tkwiłam od dłuższej chwili, zastanawiając się, czy ucieczka przed wrogiem ma jakikolwiek sens.

Nie mogłam już latać.

Serce waliło mi w piersi jak tłuczek o żeliwny moździerz. Dygotałam ze strachu, czułam zimny dreszcz, powoli paraliżujący całe moje ciało. Kawałek po kawałku. Z ledwością wydobyłam z kieszeni skafandra opatrunek, bo zesztywniałe palce wciąż trzęsącej się dłoni wcale nie chciały mnie słuchać.

— Za tobą! Uważaj! — ryknął przyjaciel, a jego zdesperowany głos wypełnił mi umysł razem z trzaskiem głośników, wszczepionych w moich uszach.

Obejrzałam się przez ramię dokładnie w chwili, w której olbrzymia włócznia o włos minęła kwiat, na którym stałam i z hukiem uderzyła w ziemię, miażdżąc rośliny po mojej lewej.

Podskoczyłam, próbując wzbić się w powietrze, upuszczając przy tym bandaż. Zatrzepotałam skrzydłami, a te w odpowiedzi zabrzęczały cicho i rozświetliły powietrze iskrami wyrzuconymi z uszkodzonych przewodów. Poczułam swąd spalenizny. Ikona informująca o poziomie naładowania baterii plecaka mrugała złowieszczo, uświadamiając mi, że jeszcze chwila i będzie po mnie.

Musiałam jej uciec.

Tylko jakim cudem miałam to zrobić, skoro broń tej olbrzymki była większa niż dystans, który mogłam pokonać z uszkodzonym skrzydpakiem? W jaki sposób miałam ominąć lancę większą niż wszystkie otaczające mnie rośliny, która w dodatku sprawiała wrażenie, jakby postawiona do pionu mógła przedrzeć się przez zabójczą mgłę i sięgnąć chmur?

Czułam się jak mucha.

Wstrętny owad, uciekający przed śmiercionośną packą. Packą, obleczoną tysiącem kabli, wyposażoną w tłok i paskudnie ostry, zakrzywiony hak, ociekający śmierdzącą, silnie żrącą substancją. Packą, na której końcu niczym klejnot wieńczący berło, osadzono czarną czaszkę, której oczodoły jarzyły się czerwonym blaskiem, a z jej skalpu sterczały dwie kule w żółto czarne paski, spomiędzy których wystawały owadzie odnóża. 

Oddech uwiązł mi w gardle. Całość robiła makabryczne wrażenie.

W dodatku zaczęło padać, a mokre skrzydła to martwe skrzydła, jak lubiła powtarzać moja matka.

Matka, przez której szalone zapędy zostałam zmuszona walczyć o życie.

Przełknęłam ślinę i w ostatniej chwili, napędzana adrenaliną skoczyłam do przodu, tym razem lądując na sprężystym płatku polnego maku. Jego różowa główka zatańczyła pode mną, przez co o mały włos z niej nie spadłam. Przesycone zapachem wilgotnej trawy powietrze przeciął głośny świst. Tym razem włócznia zmiażdżyła rośliny po mojej prawej.

— Iris! U góry! — rozdzierający ryk przywódcy grupy zwiadowczej zwrócił moją uwagę na podłużny cień pod moimi stopami. Odbiłam się i niezgrabnym saltem w tył uniknęłam zderzenia z bronią, którą wyjątkowo uparta Pełnowymiarowa kobieta miotała z taką wprawą, jak gdyby zamiast przerażającej, śmiercionośnej dzidy trzymała w dłoniach proporzec z chorągwią podczas defilady.

Nathaniel mnie obserwował, czuwał nade mną. Ta świadomość sprawiła, że mi ulżyło. Niestety na krótko.

Włócznia świsnęła mi nad głową i uderzyła ponownie. A potem znowu i znowu. Olbrzymka dyszała ciężko, tak samo, jak pompy, zasilające jej lancę. Ja też miałam problem z regulacją oddechu, wciąż nie potrafiłam zapanować nad strachem, bo doskonale wiedziałam, do czego zdolne jest to paskudztwo. Zaledwie kilka chwil temu, na moich oczach przebiło pierś jednego z przybocznych Nathaniela, wyżarło powłokę czarnego skafandra, a potem skórę i kości. 

Iris z różowej mgłyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz