Rozdział 24.

5 1 0
                                    


Gabriel

— Przestań beczeć, Gab. Zawodzisz tak, że przez moment pomyślałam, że pomyliłam oddziały i wylądowałam na pediatrii.

Słysząc znajomy głos, zadarłem głowę i wytarłem oczy wierzchem dłoni.

— Patricia, jak zwykle słodka i urocza — mruknąłem z przekąsem, a ona w odpowiedzi posłała mi złośliwy uśmiech. Rozejrzała się po sali i pociągnęła nosem.

— Jezu, jaki tu zaduch! Wietrzysz tu czasem? Śmierdzi gorzej jak po finałach rozgrywek międzyszkolnych w liceum. Z tą różnicą, że nutą przełamującą odór potu jest desperacja, a nie testosteron — jęknęła, wachlując dłonią przed swoim nosem.

— Musiało wtedy naprawdę nieźle walić skoro smród dotarł nawet do laboratorium po drugiej stronie szkoły i zagłuszył intensywne opary chemikaliów. Bo gdzież indziej mogłabyś wówczas przesiadywać? — prychnąłem, sięgając po stojącą na stoliku butelkę i upiłem z niej kilka łyków.

— Och, cóż za klasyczny przykład szowinizmu, widzę, że żal zupełnie wyżarł ci mózg i pochłonął neurony odpowiedzialne za empatię. W takim razie przypomnę ci Gabrielu, człowieku, który wówczas nieudolnie naśladowałeś Tonego Starka, porwanego przez Dziesięć Pierścieni, i spędzałeś czas zamknięty w odmętach zakurzonej piwnicy — że w liceum należałam do cheerleaderek. Byłam zgrabna, wysportowana i pewna siebie — powiedziała z dumą, machając na prawo i lewo palcem wskazującym. — Poza tym udział w takich zajęciach zapewnił mi dodatkowe punkty na studia, na które w przeciwieństwie do ciebie, sama musiałam zarobić.

— Już pamiętam, czemu ignorowałem cię w szkole — mruknąłem i pokiwałem głową. — Strasznie zadzierałaś nosa.

— Przynajmniej nie ignorowałam faktu, że buja się we mnie co druga licealistka.

— Kiedy ja naprawdę nie miałem o tym pojęcia, czułem się niewidzialny i przechodziłem poważny kryzys tożsamości.

— Jak można czuć się niewidzialnym w miejscu, w którym na każdym kroku czai się na ciebie jakaś ślicznotka, a z szafki wysypuje się co najmniej setka listów miłosnych? — Spojrzała na mnie z niedowierzaniem, wybałuszając niebieskie oczy.

— Widziałaś te listy, chociaż jeden? Te wymiętolone kartki z wyciętymi literami z gazet? Pachnące benzyną?

— Czepiasz się detali. — cmoknęła głośno i usiadła w fotelu naprzeciwko mnie. — Dziewczyny chciały, żeby listy były czytelne i żebyś je dobrze zrozumiał. Swoją drogą, oczekiwanie, że list od kobiety będzie zawierał piękne odręczne pismo i pachniał lawendą, też jest seksistowskie. Dodam, że ojciec Stacy prowadził warsztat samochodowy. Z jakiegoś powodu wszystkie spotykały się u niej i planowały swoje następne kroki oraz kolejność, według której mogą się z tobą kontaktować.

— Czy ty słyszysz, jak absurdalnie to brzmi? — parsknąłem, kręcąc z niedowierzaniem głową.

— Normalnie, jak na liceum i to, co ma się wtedy w głowach — odparła, rozsiadając się wygodniej i odrzucając za siebie gruby, zielony warkocz.

— Raczej jakby planowały przeprowadzić oblężenie twierdzy — mruknąłem, zupełnie nieprzekonany jej argumentacją.

— Nie dramatyzuj, czego oczekiwałeś od bandy nastolatek?

— No nie wiem, maila? Tekstu napisanego na komputerze i wydrukowanego na kartce? Zatrudnienia orkiestry szkolnej i serenady podczas zbiegania z trybun? Walentynki?

Teraz to ona prychnęła i wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu.

— A co ty, Kat z Zakochanej Złośnicy? Dziewczyny chciały być oryginalne, to wszystko.

— Ja byłem pewien, że dostaję pogróżki! Celowo omijałem każde miejsce wymienione w liście, bo bałem się, że podpadłem któremuś z tych wyżelowanych kolesi w skórzanych kurtkach i jeśli pojawię się tam o wyznaczonej godzinie, to dostanę w ryj!

— No dobrze, dobrze — powiedziała, unosząc obie dłonie w poddańczym geście. — Zgadzam się, że nie były zbyt subtelne... Ale z drugiej strony, ciągle je ignorowałeś. Naprawdę nie widziałeś tych wszystkich lasek, kręcących się w pobliżu, chowających się za banerem reklamowym, kiedy wracasz do domu, albo udających, że doręczają gazetę, pod twoimi drzwiami?

— Kiedy my tak robimy, nazywacie to stalkingiem i dzwonicie na policję, dlaczego ja miałem pomyśleć inaczej? To jest dopiero seksizm! — zauważyłem i spojrzałem wyzywająco w jej oczy.

Westchnęła, skrzyżowała ramiona i założyła nogę na nogę. Chyba miała dosyć tej przekomarzanki. Tym bardziej że mieliśmy teraz o wiele poważniejsze zmartwienie niż moje życie miłosne sprzed dwudziestu lat.

— Dobra, dość wspominek. Samo myślenie o tamtych latach podnosi mi ciśnienie, a jestem po trzech kawach. Byłoby głupio, gdybym wykorkował, zanim Hope się obudzi.

— Głupio to będzie, jak się obudzi i pierwsze wrażenia, jakie ją spotkają to duszna sala, przesiąknięta twoim potem i ufajdana po kołnierzyk koszulka, którą masz na sobie. Naprawdę tak chcesz ją przywitać? Chryste, chłopie. Kiedy ty ostatnio brałeś prysznic?

— To nieistotne — burknąłem, uciekając od niej wzrokiem. — Nie mogłem jej przecież zostawić.

— W takim razie dobrze, że jednak postanowiłam tu przyjechać. Będę z tobą szczera, Gab. Po tych wszystkich wiadomościach od ciebie, myślałam, że z tego żalu już kompletnie ci odbiło. Poniekąd nadal tak sądzę, ale teraz to nieistotne. Skupmy się na tym, że jednak tu jestem i mogę zostać, pilnować Hope, kiedy ty pójdziesz ogarnąć swój śmierdzący tyłek.

— Naprawdę, nie trzeba...

— Wręcz przeciwnie, trzeba. I bez dyskusji. Tym bardziej że zajmie ci to nie więcej jak godzinę, taką rozłąkę chyba wytrzymasz?

Spojrzałem na nią, zaintrygowany jej słowami.

— Wynajęłam pokój w hotelu po drugiej stronie ulicy. Dosłownie, wychodzisz ze szpitala, idziesz jakieś trzy minuty i jesteś. Z oczywistych względów zarezerwowałam pobyt na twoje nazwisko.

Zmarszczyłem brwi, zastanawiając się, o co jej chodzi, ale żadna logiczna odpowiedź nie przychodziła mi do głowy.

— Po co te podchody? Równie dobrze mógłbym skorzystać z tutejszych natrysków.

— Jakoś do tej pory tego nie zrobiłeś — stwierdziła, obrzucając mnie oceniającym spojrzeniem. — Poza tym mam swoje powody, związane z tym, co nagrałeś mi na głosówkach. Wszystkiego dowiesz się na miejscu. I lepiej się pospiesz, bo za parę godzin mam lot do Nowego Jorku, na który muszę zdążyć. Tu masz kartę — dodała, podsuwając mi mały, plastikowy prostokąt.

— Niech ci będzie — mruknąłem i chwyciwszy klucz, podniosłem się z fotela. Zgarnąłem portfel i telefon, a potem znów na nią spojrzałem. — W razie czego dzwoń, dobra? — przykazałem, świdrując ją wzrokiem.

— Tak, tak — odpowiedziała, machając w powietrzu dłonią. — W razie czego dobiegniesz tu w parę chwil, nie bój się.

Skinąłem dłonią i po raz pierwszy od wielu tygodni opuściłem oddział intensywnej terapii, kierując się pod wskazany adres.


Iris z różowej mgłyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz