Rozdział 23.

4 1 0
                                    

Gabriel

Ryczałem jak bóbr.

Od czasu ostatniej akcji ratunkowej nie odstępowałem Hope ani na chwilę, z wyjątkiem wyjść do toalety, które zresztą za wszelką cenę starałem się ograniczać.

Lekarz powiedział, że kontakt z czymś znanym może pomóc do niej dotrzeć, że powinienem spróbować pobudzić wszystkie jej zmysły. Mówiłem więc do niej, trzymałem za dłoń, kreśląc kciukiem kółka na jej zmęczonej, sinej, wychudzonej dłoni.

Przebierałem ją i myłem włosy, z największą ostrożnością rozczesując pachnące mydłem, kasztanowe pukle. Na szczęście pielęgniarki nie widziały w tym problemu, a wręcz przeciwnie, same podpowiadały mi, czym mogę się zająć. Czasem śmiały się, że chyba powinny zacząć mi płacić, bo wyręczam je w pracy. Kręciłem wtedy głową i machałem ręką. Nie uważałem tego za wyręczanie, a raczej za walkę. Walkę o każdy dotyk, kontakt z żoną. O każdą okazję do przytulenia, nawet jeśli trwało to tylko kilka sekund, podczas zmiany pościeli.

Dziś postanowiłem spróbować czegoś innego. Chciałem posłuchać z nią muzyki. Pomyślałem, że najlepiej zrobię, jeśli wybiorę kawałek, z którym wiążą nas jakieś przyjemne wspomnienia.

I to był duży błąd.

Zamiast zrelaksować się na fotelu i choć odrobinę wyciszyć umysł, przepełniony analizą naszej sytuacji, szukaniem rozwiązania, tęsknotą za synem i wyliczaniem, ile dokładnie zostało mi w tym roku urlopu w pracy — szlochałem cicho, wycierając zakatarzony nos w zgięcie łokcia. Kołysałem się w rytm kawałka, który niczym nagłe uderzenie pięścią w splot słoneczny uświadomił mi, jak cholernie brakowało mi jej obecności, nie tylko tej cielesnej.

Wyblakły gumolit stał się nagle zwierciadłem, w którym oczami wyobraźni widziałem wszystko tak wyraźnie, jak gdybym oglądał serial na ekranie telewizora. Może po prostu oszalałem? Albo to przez te wszystkie godziny, spędzone w grze, do której logowałem się, żeby zabić czas? W wyimaginowanej, wirtualnej postaci dostrzegałem namiastkę tego, co tak desperacko pragnąłem odzyskać. Jak tak o tym pomyśleć, brzmiało to strasznie żałośnie.

***

Pamiętałem, jak nisko opadła mi szczęka, gdy na pierwszym roku studiów, w środku semestru zimowego, zjawiła się na zajęciach spóźniona i sprawiała wrażenie, jakby wcale nie było jej z tego powodu przykro. Jej pewność siebie zwróciła uwagę prowadzącego, który od razu wywołał ją do odpowiedzi, a Hope — zupełnie niewzruszona, z szerokim uśmiechem na ustach, odpowiadała na każde pytanie: konkretnie i rzeczowo.

Nie miałem odwagi do niej zagadać.

Czerwone oprawki jej okularów i flanelowa koszula w kratę, na tle pozostałych studentów programowania i tworzenia gier, nie wyróżniały się wcale. Hope bez problemu wtapiała się w tłum, złożony z pofarbowanych na różne kolory włosów, konwentowych gadżetów i kreatywnych stylówek. W przeciwieństwie do mnie — Włocha, z zaczesanymi do tyłu włosami, w wyprasowanej koszuli, wciśniętej w spodnie od garnituru, dokładnie tak jak nauczyła mnie matka. Gdybym ubrał się inaczej, rodzice nie wypuściliby mnie z domu.

Mój introwertyzm był wówczas w szczytowej formie. Próbowałem zdetronizować cień i zająć należne mu miejsce na ziemi. Unikałem tłumów, skupiając się wyłącznie na przyswajaniu materiałów, projektach na zaliczenie i tworzeniu gry, która miała zostać moją przepustką do wielkiego świata deweloperów i korporacji. W wolnym czasie nadrabiałem popularne tytuły anime, pozwalając, by figurki ulubionych postaci zupełnie skolonizowały mój pokój.

Hope szybko znalazła sobie grono przyjaciół. Uważałem, że była jedną z tych osób, które naprawdę ciężko jest nie polubić. Jej głośny śmiech wypełniał korytarze uczelni, a nieskrępowane troską o maniery poczucie humoru, przyprawiało o pąsy nawet lidera drużyny piłkarskiej. Gdy po kampusie rozeszła się wieść, że jeden ze studentów prześladuje Patricie, jedną z jej koleżanek, zwerbowała znajomych i zmusiła gościa do przeprosin oraz do zmiany kierunku. Do tej pory nie wiem, co mu wtedy nagadała.

Iris z różowej mgłyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz