Rozdział 16.

5 1 4
                                    

W końcu oderwałam wzrok od miejsca, w którym jeszcze chwilę temu stała moja matka, zablokowałam drzwi i wróciłam do dalszych rozmyślań, bo i co lepszego miałam do roboty niż sprzątanie bałaganu w mojej głowie? Mogłam ewentualnie odwiedzić stołówkę, bo z tego wszystkiego od rana nic nie jadłam. Musiałam też w końcu zahaczyć o pralnię i odzyskać kombinezon, bo zapasowy jakby zapadł się pod ziemię. A w zasadzie powinnam zrobić dokładnie na odwrót, zważywszy na to, że bez skafandra nie uzyskam dostępu do automatu z żywnością.

Chwilę później, zadowolona z odzyskania swojego kombinezonu, (w dodatku teraz pachnącego lawendą), stanęłam w bramce skanującej, czekając, aż wiązka srebrnego światła odczyta informacje zakodowane w naszywce na mojej piersi.

— IRIS THUMBELIN, BOTANIKA. ILOŚĆ PRZYSŁUGUJĄCEJ PASTY ODŻYWCZEJ: JEDNA, ILOŚĆ PRZYSŁUGUJĄCYCH NAPARÓW: JEDEN, ILOŚĆ PRZYSŁUGUJĄCYCH DESERÓW: ZERO W TYM TYGODNIU. NA PODSTAWIE NAŁOŻONEJ SANKCJI. OSOBA DECYZYJNA...

— Dobra, zrozumiałam! — warknęłam w kierunku głośnika. — Żadnego deseru! Dzięki mamo! — dodałam drwiąco, podejrzewając, kto wymyślił karę.

Minęłam bramkę i ruszyłam wąskim korytarzem, mamrocząc pod nosem. Może i czasem zachowywałam się niedojrzale, ale z drugiej strony to moja matka wciąż traktowała mnie jak dziecko. Szlaban na desery? Dobre sobie. Zresztą, niewielka strata, bo łakocie przydzielane do naszej sekcji i tak zazwyczaj były paskudne. Mimo to zawsze korzystałam z dostępnych deserów, zwłaszcza, gdy pod ręką nie miałam niczego lepszego.

W końcu wkroczyłam do sali, o kształcie prostokąta, której jeden z dłuższych boków w całości zajmowały olbrzymie automaty, sztuk dziesięć. Ich obudowy, kolejno od lewej: zielona, niebieska, czarna, czerwona, żółta, fioletowa, pomarańczowa, różowa i szara odpowiadały kolorom sekcji, do których byliśmy przypisywani zależnie od posiadanych predyspozycji. Każdy z nich posiadał skaner, podobny do tego, który prześwietlił mnie na wejściu. Maszyny sprawdzały nasz profil oraz odgórnie wyznaczone racje żywnościowe. Gdybym podeszła do czerwonej maszyny, ta po prześwietleniu wyświetlałaby na ekranie komunikat o błędzie i pozostała nieaktywna. Nie było więc możliwości, abym spróbowała posiłków przeznaczonych dla medyków, archiwistów czy zwiadowców. Nie było też szans, aby wziąć coś na zapas, a wymienianie się talerzami było co najmniej nierozważne.

Diety poszczególnych sekcji różniły się między sobą. Podczas gdy zwiadowcy i ciężkozbrojni otrzymywali racje bogate w węglowodany, ze względu na duże spalanie kalorii podczas treningów, my — botanicy, zjadaliśmy specjalnie spreparowane toksyny, aby z czasem uodpornić się na działanie trujących roślin, w których otoczeniu nieustannie przebywaliśmy. Nasze skafandry posiadały w sobie filtry zmniejszające ewentualne ryzyko zatrucia. Dlatego, gdybym oddała swój posiłek na przykład komuś z badaczy lub techników, naraziłabym go na poważne ryzyko.

Stanęłam przed automatem z zieloną obudową. Największą jego część zajmowały pionowe, szklane drzwi, za którymi widniała ogromna tuba, odpowiedzialna za wydawanie pasty odżywczej. Stanęłam przed czytnikiem, odczekałam chwilę i odsunęłam się, obserwując, jak pod tubą pojawia się talerz. Z niewielkiego otworu na końcu dozownika, zaczęła wypływać brunatna breja. Towarzyszący temu odgłos, podobny do dźwięku pierdzenia pachą, okropnie śmieszył mnie, gdy byłam młodsza. Teraz, tylko mnie irytował.

Odebrałam talerz i przesunęłam się o krok, wyciągając jednorazowy kubek z pojemnika. Automat odmierzył mi porcję naparu, który pachniał pokrzywą i miodem. Odruchowo powiodłam wzrokiem w dół, bo zaraz pod baniakiem zawierającym napoje, mieściła się witryna z batonami. Otaksowałam spojrzeniem niewielkie kwadraciki w czarnych opakowaniach i uśmiechnęłam się szeroko. W tym tygodniu na deser przygotowali lukrecję. Taki szlaban to ja mogę mieć, nie znosiłam lukrecji. Za to kojarzyłam kogoś, kto wprost ją ubóstwiał...

Iris z różowej mgłyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz