Lauren
Siedemnastego grudnia dwutysięcznego dwudziestego piątego roku – ta data z pewnością zagości w mojej pamięci na bardzo długo. A konkretnie jeden telefon, który odebrałam około południa. Telefon, który rozpoczął ciąg tragicznych zdarzeń. To był zwykły dzień, a ja siedziałam na kanapie w naszym domu w Mediolanie, planując, co powinnam spakować na święta. Podjęliśmy decyzję, że polecimy do mojej mamy do Norwegii, natomiast rodzinę Maxa odwiedzimy przy najbliższej okazji. Chcieliśmy wykorzystać okazję, jaką są święta, żeby powiedzieć mojej mamie o tym, że spodziewamy się dziecka. Długo myślałam nad sposobem, w jaki jej to przekażemy, jednak finalnie zamówiłam naszyjniki z grawerem "Babcia". Jeden z nich powędruje do mojej mamy, natomiast drugi będzie dodatkiem do prezentu dla mamy Maxa, której niestety nie wręczymy go osobiście. Najważniejsze jednak, że mieliśmy szansę powiedzieć jej o tym na żywo, a nie przez telefon. Wylot do Norwegii zaplanowaliśmy na sobotę, ze względu na treningi mojego chłopaka. Nie wiedzieliśmy jednak, że nasze plany zostaną pokrzyżowane, a praca stanie się najniższym priorytetem.
– Halo? – zapytałam, odbierając telefon.
– Lauren? Musicie przylecieć jak najszybciej, najlepiej dzisiaj – powiedział partner mojej mamy, nie tracąc czasu na powitanie.
– Co? Kris? O co chodzi? Co się stało? – Zadawałam pytania, nie mając pojęcia o co chodzi.
– Mama jest w szpitalu, miała zawał. Stan ciężki, lekarze nie wiedzą, czy dożyje świąt.
– Kris, ale Prima Aprilis jest w kwietniu. Mamy grudzień, to nie te święta – odparłam, próbując wyprzeć to, co właśnie mi przekazał.
– Wiem Lauren, jednak ja nie żartuje – wyjaśnił. – Lauren? Wszystko okej? – zapytał, nie słysząc odpowiedzi z mojej strony.
– Ja... Ja tak. Wszystko okej. Zaraz zadzwonię do Maxa, zapytam kiedy wróci i przylecimy pierwszym lotem – stwierdziłam.
– W porządku. To do zobaczenia, daj znać o której będziecie to was odbiorę – poprosił mężczyzna. Zgodziłam się na jego prośbę, po czym po szybkim pożegnaniu rozłączyłam się. Siedziałam na kanapie wzdychając głośno. Jak ja mam się skontaktować z trenującym Maxem... Czy on ma ze sobą telefon? Nie wydaje mi się. Dan i Olivier tak samo. Dziewczyny na pewno nie są na treningu więc też odpadają. Myśl Lauren, myśl... Może trener? Jeżeli ktoś ma mieć telefon, to właśnie on. No cóź, nie pozostało mi nic innego niż zadzwonić do niego. Z ulgą przyjęłam fakt, że odebrał niemal od razu.
– Dzień dobry Lauren, coś się stało? – zapytał, a w jego głosie słyszałam zaskoczenie moim telefonem.
– Dzień dobry Panie Trenerze, przepraszam, że przeszkadzam, ale potrzebuję, żeby Max natychmiast wrócił do domu. Moja mama jest w szpitalu w stanie ciężkim i musimy lecieć do Norwegii – wyjaśniłam, a wypowiedzenie tych słów pierwszy raz na głos przyniosło mi niesamowitą trudność.
– O Boże, oczywiście – zgodził się, ulga. – Poczekaj. Max, vieni un momento! – Usłyszałam jak krzyczy po włosku, prawdopodobnie wołając mojego chłopaka. Coś do niego mówił, po czym ponownie się odezwał. – Już jestem. Max poszedł do szatni i prosił żeby Ci przekazać, że będzie za czterdzieści minut i że prosi, żebyś zarezerwowała bilety na jak najbliższy termin i spakowała walizki – powiedział, a ja pokiwałam głową mimo tego, że wiedziałam, że on tego nie widzi.
– Dziękuję trenerze! Jestem Pana dłużniczką.
– Ależ nie ma sprawy. Trzymaj się Lauren, zdrówka dla mamy. Do widzenia – pożegnał się. Odpowiedziałam tym samym, po czym usłyszałam dźwięk zakończonego połączenia. Weszłam na stronę linii lotniczych, po czym opłaciłam dwa bilety na lot, który ma się odbyć już za trzy godziny. Idealnie. Wysłałam wiadomość z planowaną godziną przylotu do Krisa, po czym wstałam z kanapy, idąc spakować walizki, zgodnie z prośbą piłkarza.
![](https://img.wattpad.com/cover/349192611-288-k826159.jpg)
CZYTASZ
Lavender Tulip
Teen FictionGdy wspólna miłość do piłki nożnej daje szansę na uczucie, któremu towarzyszą Lawendowe Tulipany. "Tulipany to symbol wiosny, nadziei, zaufania, marzeń, dostatku i bogactwa, postrzegane są jako symbol nowych możliwości i zmiany." "Lawendowy kolor kw...