Rozdział 2

234 11 0
                                    


Sara

Patrzę w biały sufit mojego obładowanego książkami pokoju i czekam aż wstanie świt, choć nie wiem czy jestem na niego gotowa.

Za chwilę zacznie się jedenasty dzień, odkąd dowiedziałam się o żonie Edwarda.

Niewiele pamiętam z pierwszych trzech – płacz, mamę, która próbowała ukoić mój boli choć obie wiedziałyśmy, że to nie możliwe i jedynie czas może uleczyć moje rany. Jedzenie, które we mnie wmuszała za co jestem jej wdzięczna, bo inaczej pewnie umarłabym już z wycieńczenia. Chociaż nie, nie grozi mi śmierć po kilku dniach bez posiłku. W końcu mam tyle nadprogramowego tłuszczu, że organizm potrzebowałby tygodni, żeby to wszystko spalić. Jest to chyba pierwsza zaleta moich nadprogramowych kilogramów jaką w życiu znalazłam.

Czwartego dnia powiedziałam mamie, że nie może wiecznie mnie niańczyć i powinna wracać do pracy - obie potrzebowałyśmy chwili odpoczynku.

Kolejne dni spędziłam na zastanawianiu się co mam zrobić dalej. Jak postąpić? Wrócić do pracy i udawać, że nic nigdy pomiędzy nami nie było? Wysłuchać tego co ma mi do powiedzenia? Wysłać pocztą elektroniczna wypowiedzenie i całkowicie zerwać kontakt? Iść do niego i rzucić mu się w ramiona?

Żadna z tych opcji nie wydawała mi się ani zła, ani dobra. Ostatnia była najbardziej kusząca, ale wiedziałam, że nie powinnam tego robić.

Cały ten czas Edward wysłał mi tonę wiadomości, których nie byłam w stanie przeczytać. Dzwonił niezliczoną ilość razy, ale nie miałam dość sił, żeby odebrać. Wydawałoby się, że rozpacz to jedynie kwestia naszego umysłu i pomimo niej powinniśmy wciąż być w stanie fizycznie normalnie funkcjonować, ale ja nie mogę. Do wyjścia z łóżka zmusza mnie jedynie silna potrzeba pójścia do toalety i mama zmuszająca mnie do jedzenia, które przechodzi mi przez gardło niczym potłuczone szkło.

W piątek postanowiłam, że jeśli chcę w poniedziałek iść do pracy to powinnam wstać i przynajmniej spróbować więcej pochodzić. Jestem tak osłabiona, że nie zdołam dojechać na Grochów w tym stanie, a co dopiero cały dzień pracować.

Sobotę spędzam więc na sprzątaniu i to takim generalnym, włączając w to nawet przesuwanie sprzętów i mebli. Na koniec dnia jestem kompletnie wykończona i boli mnie całe ciało, ale czuję się jakaś szczęśliwsza.

W niedziele wstaję rano z postanowieniem sprzątnięcia piwnicy, ale mama ma inny plan - zarządza dzień piękności.

- Idź, zobacz się w lusterku. Chcesz, żeby ludzie w księgarni dostali zawału jak cię jutro zobaczą?

Nigdy nie oceniała mojego wyglądu w ten sposób, co dało mi do myślenia, więc niechętnie ruszyłam do łazienki i rzeczywiście przeraziłam się na swój widok – szara cera, zarośnięte brwi, wąsik, cenie pod oczami. Nawet włosy ucierpiały w ostatnich dniach - straciły swój blask i zrobiły się matowe. Chyba faktycznie powinnam się ogarnąć, w końcu nie chcę, aby Edward zobaczył mnie jutro w tym stanie. Jego żona i tak wygląda o niebo lepiej ode mnie, z tymi swoimi blond włosami i nogami po samą szyję. Nie chcę jeszcze bardziej pogłębiać tej niekorzystnej dla mnie różnicy w jego oczach.

Kolejne godziny spędzamy więc na regulowaniu brwi, malowaniu paznokci, wcieraniu oliwy we włosy i wszystkim tym, co sprawi, że jutro będziemy piękniejsze niż dzisiaj.

Lubię takie dni piękności jak nazwała je moja mama. Robiłyśmy je sobie co jakiś czas właściwie od zawsze, choć oczywiście kiedyś dużo z tych rzeczy robiła mi "na niby", ale pamiętam, że i tak zawsze mnie to bardzo radowało. Jeśli kiedyś będę miała córkę, to na pewno będziemy kontynuować tą tradycję.

Lato - Kontynuacja "Wiosny"Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz