when you said your last goodbye, i died a little bit inside

518 40 21
                                    




pedri

Jeśli miałbym określić nasz pre sezon jednym słowem, byłaby to porażka. Użyłem go nie bez powodu, ponieważ gdyby nie wygrana z Realem Madryt, która zawsze smakowała najlepiej, zastosowałbym tu raczej stwierdzenie: totalna katastrofa. I z takim też nastawieniem wróciłem do Barcelony, ślepo obserwując obsługującą nas załogę, w której nie było już Rose. Odkąd wyjechała, wszystko zdawało się spierdolić. Zaliczyłem totalnie kompromitujące wystąpienie z Milanem, trafiłem na dywanik do Xaviego i generalnie mało kto się do mnie odzywał. Wyjątkiem byli Ferran i Gavi.

No właśnie, Gavi. Jeśli mój tępy popis siły na Alejandro przyniósł cokolwiek dobrego, rzecz jasna oprócz satysfakcji, to zdecydowane polepszenie się stosunków z Pablo. Można by wręcz rzec, że nasza relacja znowu wyglądała tak, jak kiedyś. Łaziliśmy za sobą w krok krok, śmialiśmy się z tych samych, nieśmiesznych memów i solidarnie chrapaliśmy tak głośno, że reszta współlokatorów musiała przyciskać sobie poduszki do twarzy. W skrócie: znowu byliśmy najlepszymi przyjaciółmi.

Dodatkowo, łączył nas nowy cel. Chcieliśmy za wszelką cenę pomóc Rose bo bez wątpienia bardzo teraz tego potrzebowała. Nocami, gdy próbowałem zasnąć, wciąż miałem przed oczami jej zapłakaną twarz kiedy mówiła mi, że wszystko już straciła. Rozpaczliwie chciałem wtedy powiedzieć jej, że to nieprawda. Że ma mnie i Pablo, a my nie spoczniemy póki nie pomożemy jej z powrotem stanąć na nogi. Nie chciała mnie jednak słuchać i zniknęła póki zdążyłem coś z siebie wydusić.

Nie odbierała też telefonów, na wiadomości nie odpisywała. Po części było to zrozumiałe, wiedziałem, że ma poczucie winy za to całe zamieszanie, które powstało między nami, piłkarzami. Ale nie chciała nawet słuchać tego, że to nie jej wina i że to ja wszystko zjebałem. Od początku do końca.

Można więc sobie wyobrazić moją radość kiedy wylądowałem już w Barcelonie, gotów wziąć szybki prysznic, przebrać się i pojechać do niej w odwiedziny. Z lotniska odebrała mnie moja rodzina, która na dobre przeprowadziła się do Barcelony, mieszkając teraz całkiem niedaleko mnie. Fernando już na wstępie wyczuł, że coś jest nie w porządku, ale nie drążył, za co byłem mu wdzięczny.

Pod pretekstem chęci odpoczynku, wywinąłem się ten jeden raz z rodzinnej kolacji i po przekroczeniu mojego domu, wszystko o czym myślałem, to jak najszybsze doprowadzenie się do porządku i odwiedzenie Rose. Ledwo jednak przekroczyłem próg, na wycieraczce zauważyłem coś nietypowego. Był to list. Ale nie taki zwykły, z urzędu czy banku. Wyglądał znacznie mniej formalnie ponieważ jedynym umieszczonym na nim napisem, było moje imię.

- Co jest... - parsknąłem śmiechem, bo w pierwszej kolejności pomyślałem, że może to któraś z moich fanek w końcu wytropiła mój adres, na którego podrzuciła mi liścik miłosny. Ale choć jak najszybciej chciałem pojechać do Rose, ciekawość nie pozwoliła mi przejść obok listu obojętnie.

Zostawiłem torbę w przedpokoju i wgapiony ślepo w kopertę, przeszedłem do salonu, gdzie opadłem tyłkiem na kanapę. Odpakowałem ją i wysunąłem ze środka długi kawałek papieru, którego szybko rozwinąłem. Od razu rozpoznałem ten charakter pisma, a moje serce niemal podskoczyło do gardła w obawie, co też miała mi do przekazania w tak długim liście, i dlaczego nie wolała powiedzieć mi tego prosto w twarz, kiedy wrócę.

Wiedziałem, że jedynym sposobem by się tego dowiedzieć, było przeczytanie treści. A więc zacząłem czytać.

Drogi Pedro

Czuję się dziwnie, przekazując ci coś w tak oficjalny sposób dlatego od razu zaznaczę, że starałam się pisać w jak najswobodniejszy sposób. Żebyś mnie zrozumiał i nie zapomniał, że to wciąż ja - Rose.

cinnamon girl || pedri gonzalezOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz