Rozdział 3

80 11 7
                                    

Kiedy Elizabeth i Matthew przyszli po mnie do domu dziecka, czułam, jakby wszystko działo się w zwolnionym tempie. Siedziałam w małym, zimnym biurze, trzymając w rękach swój stary plecak, w którym zmieściło się całe moje dotychczasowe życie. Nie było tego wiele – kilka ubrań, notatnik, parę zniszczonych książek. Patrzyłam na papiery, które leżały na biurku przed panią Baker. Każdy dokument, każda pieczątka, każdy podpis oznaczał, że to koniec pewnego rozdziału.

Elizabeth siedziała obok mnie, a Matthew stał nieco z boku, podpierając się o framugę drzwi. Oboje wydawali się równie zdenerwowani jak ja, choć starali się to ukryć. Czułam ich spojrzenia, ale starałam się nie patrzeć w ich stronę, wpatrując się w pęknięcie na biurku, jakby to było coś niesamowicie interesującego.

Pani Sullivan złożyła ostatni podpis i spojrzała na mnie, uśmiechając się lekko, choć w jej oczach widać było zmęczenie.

– To wszystko, Victoria – powiedziała, przesuwając papiery w stronę Elizabeth i Matthew. – Jesteście teraz jej prawnymi opiekunami.

Te słowa miały brzmieć oficjalnie, ale w mojej głowie odbiły się pustym echem. „Opiekunowie". To słowo było mi obce, przynajmniej w tym kontekście. Co to naprawdę znaczyło?

Elizabeth sięgnęła po dokumenty, a Matthew podziękował pani Sullivan, ściskając jej rękę. Wszyscy wymienili kilka słów, których nawet nie słuchałam, czekając, aż ktoś powie, co mam teraz robić. A potem nagle, bez żadnej fanfary, wstaliśmy. Matthew wziął mój plecak, a Elizabeth złapała mnie delikatnie za ramię, prowadząc w stronę wyjścia.

Przechodziliśmy korytarzem, mijając inne dzieci, które spoglądały na nas z ciekawością lub obojętnością. Niektóre znałam z widzenia, inne tylko z plotek, które krążyły po domu dziecka. Ale nikt się nie odezwał. Każde z nas miało swoje życie, swoje bitwy do stoczenia. Może w duchu zastanawiali się, jak długo przetrwam w nowym domu, a może już zapomnieli o mnie, zanim zdążyłam wyjść. To nie miało znaczenia.

Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, zimny wiatr uderzył mnie w twarz, przypominając, że to rzeczywistość, a nie sen. Samochód Elizabeth i Matthew czekał przed budynkiem. Matthew otworzył mi tylne drzwi i zajął miejsce za kierownicą, a Elizabeth usiadła obok niego.

Zamknęłam za sobą drzwi, przypinając pas, i wzięłam głęboki oddech. Spojrzałam jeszcze raz na budynek, który przez lata był moim „domem". Wiedziałam, że nie będę za nim tęsknić, ale wciąż czułam w sobie jakiś niepokój, jakby ta zmiana była zbyt nagła, zbyt dobra, żeby mogła być prawdziwa.

Samochód ruszył. Droga była cicha, wypełniona delikatnym brzmieniem radia i szumem silnika. Przez całą drogę milczeliśmy, nikt nie zadawał żadnych pytań, nikt nie próbował zmusić mnie do rozmowy. Elizabeth i Matthew chyba czuli, że potrzebuję czasu. Ale mimo tej ciszy, w powietrzu wisiało coś nieuchwytnego – nadzieja, niepokój, a może zwykłe wyczekiwanie.

Kiedy samochód zatrzymał się przed domem, przez chwilę siedziałam nieruchomo, jakby moje ciało nie chciało zaakceptować, że to naprawdę się dzieje. Elizabeth obróciła się w moją stronę z uśmiechem na twarzy, tym łagodnym, ale nieco nerwowym uśmiechem, który tak dobrze znałam od czasu naszego pierwszego spotkania. Matthew otworzył drzwi od strony pasażera i pomógł mi wysiąść. Powietrze było chłodne, a wiatr smagał moją twarz. Wzięłam głęboki oddech, próbując zapanować nad emocjami, które kłębiły się we mnie.

Dom stał przede mną, wyłaniając się z delikatnej mgły, która zaczynała opadać nad okolicą. Był znacznie większy, niż sobie wyobrażałam, otoczony wysokimi drzewami, które rzucały długie cienie na trawnik. Biały, z drewnianą werandą otaczającą cały front. W oknach migotały delikatne światła, a z daleka można było dostrzec ciepłe, przytulne wnętrze. Wyglądał jak dom z obrazka, jak miejsce, które widzi się w filmach. Miejsce, o którym nigdy nie myślałam, że mogłoby stać się moim domem.

Adoptowane Marzenia | TOM 1|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz