XVII: You are the one I'm falling for, I knew it all along.

94 11 6
                                    

  - Wracają. - Usłyszałem znajomy głos. - Zadzwoniłem do Austina i powiedziałem im, że antidotum zadziałało. Jutro tu będą. Hayley miała ze sobą jakieś problemy, ale ponoć już wszystko dobrze. Dzisiaj już mi odpowiesz? - Poczułem, że siada na łóżku obok mnie. Starałem się otworzyć oczy, ale powieki nieznośnie mi ciążyły, więc nie udało mi się. Nie potrafiłem wydobyć z siebie głosu.

- Wiesz co? Dallon twierdzi, że jesteś przemęczony. Dlatego pozwolił mi przynieść ci kawę. Co ty na to? Zawsze lubiłeś kawę i stwierdziłem, że może cię to przywróci do żywych jeszcze bardziej. A jak się nie obudzisz, to ci ją wyleję na twarz, jest gorąca, więc to na pewno przywróci cię do mówiących.

- Kim...? - Nie udało mi się wypowiedzieć całego zdania, ale podejrzewam, że mnie zrozumiał.

- Brendon, Brendon Urie. Kiedyś się kolegowaliśmy, pamiętasz? - Chciałem skinąć głową. Pamiętałem dziwnego chłopaka w wiecznie rozwalonych włosach i okularach kujonkach.

- Odbieram tamto drygnięcie powieki za znak, że pamiętasz. Pewnie jesteś maksymalnie skonfundowany, ale coś do ciebie dociera i czasem coś odpowiesz, jest dobrze. Dallon twierdzi, że za kilka godzin, maksymalnie dwa dni będziesz już mógł normalnie funkcjonować. A do tego czasu postaram się ciebie pilnować. To jak będzie z tą kawą? - Byłem pewien, że się uśmiechnął, chociaż nie mogłem tego zobaczyć. Chciałem odpowiedzieć, że z chęcią się napiję, ale rzeczywiście byłem zbyt przemęczony, żeby cokolwiek zrobić.

- Czekaj, czekaj, Dallon mówił, że pewnie się nie możesz ruszać, a ja głupi chce cię zmusić do wypicia kawy. Nie oceniaj mnie, wiem, że zachowuję się jak skończony idiota, cicho. Postaram się ci skombinować kroplówkę, okay? - I z tymi słowami wyszedł.



*Beau*


Przechodziłem się po całym ośrodku, nie za bardzo wiedząc co ze sobą zrobić. Austin, Lights i Hayl jeszcze nie wrócili, Eric i Loic pojechali na lotnisko na nich czekać, Ash i Cody "omawiali jakąś niezwykle ważną sprawę", czyli zapewne się obściskiwali. I jeszcze wszyscy udawali, że nie zauważają tego nagłego zbliżenia się do siebie szefowej i pana Carsona. Śmierć Josha coś w nich zmieniła i teraz zachowywali się, jakby byli parą. Albo byli parą. Zasadniczo, co za różnica?

Zobaczyłem Brendona biegnącego w stronę pokoju Ryana. Na twarzy miał wypisane szczęście. Przynajmniej tyle, że udało nam się z tym antidotum i ukochany Sylvii ją znienawidził. Zawsze należy dostrzegać plusy, a to chyba jedyny plus w całej obecnej sytuacji.

- Beau! Beau! Człowieku, ja tu za tobą wołam i krzyczę od jakiś dziesięciu minut, ogłuchłeś czy coś? - Przede mną pojawił się Elliott. Spojrzałem na blondyna ze znużeniem.

- Co się stało?

- Ash ma dla nas misję. Gang odbudował magazyn i udało im się go już zapełnić. Anonimowy telefon na policje nie zadział, pączkożerni się tym nie zajmą, więc musimy wziąć sprawy we własne ręce. Matt rusza z nami, nasza trójka powinna wystarczyć. No, ruszaj szanowne cztery litery i jedziemy! - więc Sylvia odbudowała stary magazyn. Coś to podejrzane, byłem pewny, że wybudują coś nowego, w miejscu, którego byśmy się nie spodziewali, albo myśleli, że nie spodziewamy się, że nowy magazyn wybudują na miejscu starego i myśleli, że nas zaskoczą... nieważne. Mam misję, więc nie muszę się już zadręczać ponurymi ani pozytywnymi myślami.



*Hayley*

Moje stopy znów dotknęły nowojorskiej ziemi. Eric i Loic czekali na nas na lotnisku i natychmiast zawieźli z powrotem do bazy głównej. Musiałam zostawić Tylera, który tylko się uśmiechnął na pożegnanie i obiecał, że sobie poradzi. Dziwne, znałam go jakiś jeden dzień, ale coś mnie z nim połączyło i czułam się w pewien sposób odpowiedzialna za jego dalsze losy. Co się ze mną dzieje? Dlaczego, od kiedy odzyskałam pamięć, zaczynam coraz bardziej wariować? I kiedy straciłam kontrolę nad swoim życiem? Ponownie...

W bazie przywitała mnie Ash, która wyglądała na szczęśliwą i maksymalnie padniętą. Biedna, poświęciła chyba wszystko, co miała ze wcześniejszego życia tylko po to, by dorwać Sylvię, a ja dopiero teraz to doceniam. Powiedziała szybko coś o nowym magazynie i tym, że trójka ludzi wyruszyła, żeby go zniszczyć, ale puściłam to mimo uszu i pobiegłam zobaczyć się z Alanem. Chcę z nim zerwać. Chcę tego, ale doskonale wiem, że się nie uda. Jak już wspominałam, straciłam kontrolę nad swoim życiem i jestem pewna, że teraz, gdy tylko się obudzi, wszystko mu przebaczę i znów będziemy razem. Ale to nie będę już ja. Czuję się, jakbym patrzyła na wszystko przez mgłę, jakby tylko moje ciało wykonywało swoją rutynę, a umysł uleciał, był w klatce, zamknięty, nieprzydatny.

Brendon siedział w siedzie skrzyżnym na podłodze przy łóżku i rozmawiał, a raczej prowadził monolog z Alanem. Spojrzałam na rudowłosego. Był wychudzony, ubrania wisiały na nim jak worki, widziałam wyraźnie kości pod bladą skórą. Powieki miał opuchnięte, usta spękane, nie zostało już nic z tego chłopaka, którego kochałam kilka lat temu. Oto stan, do którego doprowadziła go Sylvia. Nie, nie Sylvia. Blondynka się przyczyniła, ale tak naprawdę to wszystko to moja wina. To ja odpuściłam. To ja zwiałam, to przeze mnie. Ja go zawiodłam.

Brendon obrócił się w moją stronę i uśmiechnął promiennie. Posłałam mu fałszywy uśmiech, ale wydawało mi się, że udało mi się go nabrać.

- Pójdę ci zrobić kawy, musisz być bardzo zmęczona. On już swoją ma. - Wskazał na kroplówkę. Zrobiło mi się żal Alana. To moja wina, a on przez to tak cierpi. Skinęłam głową w podzięce i zajęłam miejsce bruneta, podczas gdy ten wyszedł. Widziałam kątem oka, jak przystaje w drzwiach i omiata wzrokiem cały pokój.

Przez pierwsze dziesięć minut nawet nie potrafiłam się odezwać. Nie wiem, czy mnie słyszy, ale trudno. Biłam się z myślami, ale wkrótce stara, mała, zakochana po uszy Hayley wzięła górę.

- Przepraszam. - Było wszystkim, co udało mi się powiedzieć. Poczułam łzy płynące po policzkach, chociaż wcale nie byłam smutna. Było mi wszystko obojętne. Emocje po prostu się zmyły, nic nie czułam, poza zmęczeniem. Ale nie takim typowym zmęczeniem, które przychodzi po dużym wysiłku. To było zmęczenie życiem. Oparłam głowę o ścianę, przy której siedziałam. Była tak przyjemnie chłodna...

- Nie ma sprawy. - Usłyszałam cichy, zachrypnięty głos. Nie przypominał głosu Alana, ale wiedziałam, że to on.

- Jest. Zniszczyłam cię. Całe twoje życie. Stałeś się przeze mnie wrakiem. A wiesz co jest najgorsze? Że nawet mi z tego powodu nie jest jakoś specjalnie przykro. Już chyba po prostu przywykłam do myśli, że cię zniszczyłam. Nauczyłam się z tym żyć. A raczej umierać, bo nie nazwałabym tego, przez co przechodzę życiem. - wyrzuciłam z siebie. Łzy przestały płynąć.

- Czasem sobie myślę, że to tylko sen. Że się obudzę, zobaczę mamę, ciebie z jakąś miłą dziewczyną, Jennę z Tonym, że wszyscy będziecie szczęśliwi. Ale nie. To rzeczywistość. Twarda i zimna. Nienawidzę jej. Nienawidzę mojego życia. Nienawidzę tego, co się ze mną stało. Już nawet nie chcę umrzeć. Chcę się nigdy nie narodzić. Całe moje życie to zadawanie bólu ludziom, których ponoć kocham. To jedno wielkie kłamstwo. Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałabym, żebyś nie znalazł mnie na tamtej imprezie, żebym się wykrwawiła i umarła, żeby to był koniec.

- Nie mów tak. Jesteś najlepszym, co mnie spotkało w życiu. - Usłyszałam jego słaby głos. Znów zaczęłam płakać.

- Najlepszym? Nie, Alan, błagam cię. Wiem, chcesz dobrze, ale dla mnie nie ma już szansy. Zmarnowałam wszystkie szanse, które dał mi los i ty jesteś jedną z głównych tego ofiar. Zraniłam cię tyle razy i znów mam czelność prosić o kolejną szansę. Proszę cię, nie pozwól mi znów cię skrzywdzić. Nie chcę tego zrobić.

- Zrobisz. Ranimy się wzajemnie od początku. Ale wiesz co? Za każdym razem sobie wybaczamy i idziemy dalej. Bo nieważne jak bardzo się skrzywdzimy, wciąż się kochamy. Hayleys, minęło pięć lat. Dajmy temu związkowi jedną, ostatnią już szansę. Co ty na taki układ? - Jestem pod wrażeniem, że udało mu się aż tyle powiedzieć.

- Ale to nie jest normalne, tak nie powinien wyglądać normalny związek!

- Kto powiedział, że jesteśmy normalną parą? - Uśmiechnął się ledwo zauważalnie, co wymusiło u mnie uśmiech. Taki prawdziwy, niemający nikogo zwieść. Położyłam podbródek na łóżku i wpatrywałam się w twarz mojego chłopaka. Chyba mogę go znów tak nazywać, prawda?

- Awww. Znów jesteście tacy uroczy! - Oczywiście do pokoju musiał wparować niejaki Brendon Urie, no bo jakżeby inaczej. Z uśmiechem przyjęłam od niego kubek kawy z mlekiem.

- Szczerze mówiąc, to nie za bardzo chciałem wam przeszkadzać, ale Ash każe ci przekazać, że jak chcesz, to możesz tutaj zostać na noc. Albo dłużej, jak tylko chcesz.

- Przyjęłam. Możesz jej przekazać, że zostaję na przynajmniej tak długo, aż Alan nie wstanie na nogi. - odpowiedziałam. Brunet skinął głową i wyszedł.

Opowiedziałam Alanowi mniej więcej wszystko, co się wydarzyło podczas moich "wakacji". Potem zasnął. Wiedziałam, że chłopak był wycieńczony, Dallon już o tym wspomniał podczas swojej krótkiej wizyty, wyszłam więc jak najciszej z pokoju i poszłam na spacer po bazie. Korytarze były puste, normalka, ale gdy z powodu głodu weszłam do kuchni i tam nikogo nie zastałam, pustość wydała mi się podejrzana. Tu zawsze ktoś się kręcił, robił kawę, bagietki czosnkowe albo przeszukiwał szafki w poszukiwaniu słodyczy. Pomyślałam, że może po prostu część poszła już do swoich domów, a reszta jest w biurach i postanowiłam to sprawdzić. Wyciągnęłam jeszcze tylko z szafki szybko paczkę suszonych moreli i zajadając je ruszyłam do pokoju, w którym urzędowała Ash. Nie było jej tam. Następnym miejscem, które odwiedziłam było laboratorium Dallona, ale nie powitała mnie tam nawet jedna dusza. Ostania była sala, z której dowodzono operacjami, ta sama, w której kiedyś wybieraliśmy nowego przewodniczącego. Zobaczyłam tam Ash, przytuloną do Cody'ego, najwyraźniej płakała. Pod ścianą siedział Eric i wpatrywał się tępo w sufit. Nieopodal Lights wypłakiwała sobie oczy, Brendon i Dallon starali się ją pocieszyć, ale nie wydawało mi się, żeby im to najlepiej wychodziło, gdyż sami wyglądali na załamanych. Weszłam do pomieszczenia wypełnionego żalem i smutkiem i nie miałam pojęcia, dlaczego tak jest.

- Co się stało? - zapytałam, podchodząc do Loica, który jako jedyny wydawał się nie tracić głowy.

- Nowy magazyn wcale nie był pełen narkotyków...- powiedział bardzo cicho.

- To czego? - Nie rozumiałam, okay, nie udało nam się zniszczyć ich towaru, ale to chyba nie aż taka tragedia.

- Różnych takich... środków wybuchowych. - odpowiedział blondyn. Wyraźnie usłyszałam to załamanie się w jego głosie i tak samo wyraźnie poczułam, jak moje nogi odmawiają posłuszeństwa. Musiałam wziąć naprawdę głęboki oddech, żeby się uspokoić, co i tak niewiele pomogło. Ile ludzi znów przeze mnie zginęło? Nie znalazłam odpowiedzi na to pytanie, gdyż moja i tak już wymęczona psychika nie wydawała się zdolna do zniesienia kolejnego rozczarowania, kolejnej rany. Przed oczami zaczęły tańczyć mi jaskrawe plamy, straciłam równowagę i po chwili usłyszałam głuchy dźwięk, zupełnie jakby ciało gruchnęło o posadzkę. Całkiem możliwe, że było to moje ciało...



*Ash*

- Jak się czujesz? - Od strony drzwi do mojej kwatery usłyszałam tak doskonale znany głos.

- Jakbym umierała. - odparłam, zakopując się przy okazji głębiej pod koc. Wyczułam, że ktoś siada obok mnie.

- To był ciężki dzień...- Nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi na te słowa, więc zachowałam milczenie. Osoba, która weszła do kwatery, władowała się pod koc obok mnie i objęła mnie ramieniem.

- Będzie d...

- Nie, Cody, nawet nie waż się mi mówić, że będzie dobrze, doskonale wiesz, że tak nie będzie. Straciliśmy Beau, Elliotta i Matta. Nawet nie chodzi o to, że strategicznie jesteśmy w ciemnej dupie! To byli moi przyjaciele, a ja szastałam ich życiem. I wreszcie się doigrałam, zginęli. Kto ma prawo robić coś takiego? Kto ma prawo bawić się w Boga? Bo na pewno nie ja, ja nie zniosę takiej odpowiedzialności. Nie masz pojęcia o tym, jak się teraz czuję. - wypaliłam, odpychając od siebie chłopaka w farbowanych na czarno włosach. Może coś do niego czułam, ale obecnie chciałam być sama i go nienawidziłam.

- Ash, ja... Masz rację, nie wiem, jak to jest. Ale chcę tu przy tobie być, chcę cię wspierać...

- Jak teraz mi walniesz jakimś "uroczym" tekstem z telenoweli pokroju "bo cię kocham" to przysięgam na brodę Odyna, że wydłubię ci oczy. - ucięłam. Carson spuścił głowę i zaśmiał się pod nosem.

- I widzisz. Właśnie dlatego cię kocham, bo nie pozwalasz mi nawet tego powiedzieć. Jesteś tą, w której się zakochuję, zawsze to wiedziałem. Ashley Costello, nie będzie aż tak źle. Odbiliśmy Alana, prawda? Bywało już gorzej i zawsze nam się udawało. I to nie jest twoja wina. To ja stwierdziłem, że powinniśmy znów spalić ten magazyn.

- Tak, ale ja wybrałam ludzi...

- I co? Ash. Nie mogłaś przewidzieć tego, co się stanie. Nie jesteś złym człowiekiem. To nawet nie ty popełniłaś ten błąd.

- Tak, ale ten błąd kosztował życie trzech ludzi!

- Uspokój się. To nie jest twoja wina. - I tak nie zgadzałam się z jego słowami, ale straciłam już siłę na kłócenie się z moim... chłopakiem? Mogę go tak nazwać?

- Jak się trzyma Lights? I co z Hayley? - Zmieniłam temat.

- Brendon i Dallon siedzą z tą pierwszą i starają się ze wszystkich sił ją pocieszyć. Bardzo przeżyła stratę Beau, przecież dopiero niedawno wyznali sobie, że się sobie podobają, chyba zaczynała się między nimi tworzyć miłość, więc dziewczyna jest w rozsypce. Hayl się ocknęła, ale ma leżeć i wypoczywać, Austin siedzi przy Alanie. Jeszcze jakieś informacje będą ci potrzebne?

- Chyba nie... Czekaj, Cody. Moglibyśmy urządzić coś, co... upamiętniłoby poległych?

- Ash, skarbie. Nie mamy na to czasu. Teraz tak naprawdę rozpoczęła się wojna.  



Fairly Local II: We're On Borrowed Time [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz