ROZDZIAŁ 7. Renegaci i Królewska Gwardia

575 60 36
                                    

Tara


Trudno mówić o jakimkolwiek planie, będąc w mojej sytuacji, ale przede wszystkim postanowiłam nie panikować. Wzięłam kilka głębokich wdechów, rozglądnęłam się raz jeszcze wokół, po czym ruszyłam przed siebie, wgłąb lasu, szukając jakiegokolwiek źródła cywilizacji. Byłam zmarznięta, głodna, zmęczona i nieuzbrojona - stanowiłam idealny cel dla kogoś lub czegoś, czyhającego w tej puszczy. Jakby tego było mało, zaczął padać śnieg, przez co zastanowiłam się, czy przypadkiem nie wylądowałam w Narnii. Do kompletu brakowało tylko fauna, gadających bobrów i śnieżnej czarownicy - chociaż nie byłam pewna, czy chciałabym się spotkać z tą ostatnią. Wiedziałam za to, że z każdą sekundą robi mi się coraz zimniej i jeśli szybko nie znajdę jakiejś kryjówki, zamarznę i zmienię się w bryłę lodu. Owinęłam się szczelniej kurtką i przyspieszyłam kroku. Mróz był przenikliwy, wiatr niosący ze sobą wielkie płatki śniegu szczypał każdy fragment mojego ciała. Po około pół godzinie bezcelowej wędrówki przez las zaczęłam szczękać zębami, ledwo czułam odmrożone palce i koniec nosa. Wiedziałam, że tracę siły, ale nie mogłam się zatrzymać - tylko ruch był w stanie zatrzymać choć odrobinę ciepła w moim ciele. Zaklinałam się w myślach, dlaczego nie wzięłam ze sobą czegoś cieplejszego niż kurtka - ale skąd miałam wiedzieć, jaka pogoda będzie w Arkadii? W Londynie był środek lata. Nie lubiłam upałów, ale teraz, kiedy trzęsłam się z zimna zapragnęłam ujrzeć choć odrobinę słońca.

Rozpętała się prawdziwa śnieżyca, tak, że przed sobą nie widziałam prawie nic z wyjątkiem burzy wirujących płatków. Ziemia pokryła się grubą warstwą śniegu, w której zatapiały się moje buty. Nie byłam w stanie dalej iść, nogi odmówiły mi posłuszeństwa, organizm rozpaczliwie wołał o odpoczynek i trochę ciepła. Przez zasłonę padającego śniegu zobaczyłam niewyraźny zarys wejścia do jakiejś jaskini, umieszczonej między korzeniami rozłożystego drzewa. Ostatkiem sił zmusiłam się, aby tam podejść. Kolana ugięły się pode mną, nagle zimna, twarda ziemia wydała mi się najwygodniejszym miejscem na świecie. Wczołgałam się do jaskini - była całkiem spora, sucha, ale przede wszystkim chroniła od wiatru i śniegu. Ułożyłam się tyłem do wejścia, podkulając nogi i starając się ruszać zmrożonymi palcami rąk i stóp.

"Położę się tylko na chwilę", pomyślałam, owijając się kurtką. "Odpocznę trochę... przeczekam śnieżycę. Nie mogę zasnąć, bo się już nie obudzę. Zostanę tu... tylko chwilę..."

Nie mogłam poradzić nic na to, że oczy same mi się zamknęły. Chciałam spać, chciałam tylko spać...

Zasnęłam.

***

Pobudkę zrobiła mi osobliwa dwójka ludzi w maskach zasłaniających twarze, trzymająca łuki z nałożonymi strzałami i celująca prosto w moje serce.

Poderwałam się z miejsca i przylgnęłam do ściany jaskini, na co nieznajomi po prosu unieśli łuki wyżej, nadal celując w moją klatkę piersiową.

- Proszę, nie róbcie mi krzywdy! - mój głos zabrzmiał wyjątkowo płaczliwie. Zamrugałam oczami, aby odpędzić resztki snu; za plecami przybyszów ujrzałam, że na zewnątrz przestał padać śnieg, a nawet pojawiło się słońce.

- Odłóż broń - zażądał mężczyzna. Miał niski, chrapliwy głos oraz bystre, niebieskie oczy. Nos i usta zasłaniała mu maska w niebiesko-złote wzory, a cały jego strój - spodnie z wiązaniami, bluza i kolczuga, a także kołczan ze strzałami i łuk, który miał przy sobie - sprawiły, że jeszcze bardziej zaczęłam obawiać się o moje życie.

- Nie mam broni – odparłam szybko, pokazując puste ręce.

- Kieszenie - warknęła towarzysząca mu kobieta. Była ubrana i uzbrojona podobnie, co mężczyzna, z tym, że maska i elementy jej stroju były w czarno-czerwonych barwach.

Beyond Reality | book multifandomOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz