1. Koniec jako poczatek

28.4K 1.2K 157
                                    

Hej, witam na moim opowiadaniu. Mam nadzieję, że ci się spodoba.
Gwiazdkuj, komentuj, udzielaj się. To dla mnie ważne.

Margaret1410

    Ze wszystkich koszmarów ludzkości najgorszą z nich jest fizyka. Tak, to stuprocentowa prawda. Los chciał, że siedziałam właśnie na niej, a była moją ostatnią lekcją. Niewiele rozumiejąc, trochę słuchałam, a trochę rysowałam dużego wilka na brzegu swojego zeszytu, kiedy nagle padło pytanie:
- Mareeno Larsson, widzę, że ci się nie nudzi - tu (zapewne dla stopniowania napięcia) nauczyciel zrobił pauzę, a ja modliłam się, żeby mnie nie zapytał, bo kolejnej jedynki nie zniosę, ale w tym momencie odezwał się mój pech, a z ust belfra padło...
- Panna Larsson proszę na środek. -

No pewnie, biegnę w podskokach- pomyślałam.

Z miną cierpiętnika udałam się na środek klasy.

- Wektory i skalary. Słucham. - powiedział z nieukrywaną przyjemnością.

To zaczynamy zabawę.

                                                                                                      ...

Męczyłam się tam tak całą lekcję, gdy uratował mnie dzwonek. Z trójką i ulgą wyszłam ze szkoły do domu. Nie miałam daleko, góra kilkanaście minut piechotą. Założyłam słuchawki z ulubioną playlistą i ruszyłam przed siebie. Idąc starałam się głęboko oddychać, żeby, jak to mówi moja nadopiekuńcza mama się dotlenić.
Wchodząc na patio doszedł mnie dziwny zapach wydobywający się z otwartego okna. Skierowałam się do kuchni po drodze zrzucając plecak. Zobaczyłam mamę, która gotowała swój kolejny eksperyment kulinarny. Gorzej być nie mogło.
- Cześć.
- O, witaj nie słyszałam cię.
- Co na obiad? - zapytałam z możliwością dostania zawału.
Moja kochana rodzicielka od około dwóch lat, strasznie zainteresowała się kulinarią i chodziła nawet na specjalne kursy.
Jednak nie oszukujmy się, nikt nie gotował gorzej niż ona. Nawet ja.
- Dzisiaj będzie ravioli z gorgonzolą i szpinakiem.
O mój Boże. No to naprawdę nam zawał.
Mama myśli, że to jej popisowe danie, a naprawdę... Bez komentarza.
- Och, to... Fajnie. - powiedziałam i wysiliłam się na słaby uśmiech, po czym udałam się swojego pokoju.

Wdrapałam się na łóżko i zagrzebałam w moim ukochanym kocu.
Mamy jechać do mojej babci, która mieszka w Connecticut. Lubiłam u niej przebywać. To małe miasteczko miało swój urok. Otoczone zewsząd lasem, takie żywe. Wokół jej domu także rósł. Przebywałam tam prawie całe dnie. Rysowałam, biegałam, rozmyślałam... Wolę być sama. Nie cierpię tłoku i tłumu ludzi.
Do rzeczywistości przywrócił mnie krzyk:
- Gotowe!
- Idę! - odkrzyknęłam.
Hura... Dobrze, że pod łóżkiem mam zapas słodyczy...
Z westchnieniem zbiegłam do kuchni i usiadłam przy stole.
Mama postawiła przede mną talerz z dziwnie wyglądającą zieloną breją...
Boże, ratuj.
- I jak? Smakuje ci? - zapytała z nadzieją.
- T...tak, to jest naprawdę... Niezłe. - odparłam prawie się krztusząc.
- Co w szkole?
O nie, tylko nie ten temat. Nie cierpię swojej szkoły. Dlaczego w dzisiejszych czasach ludzie patrzą tylko na to, jak wyglądają? Mam swój styl i już. Nie będę nosiła piętnastocentymetrowych szpilek, spódniczek i topów z wielkimi dekoltami, jak te wszystkie cheerleaderki. Wolę swoje t-shirty i poszarpane dżinsy. A już najbardziej ubóstwiam swoją skórzaną ramoneskę i vansy. Przez swój odmienny styl i to, że staram się trzymać na uboczu nie mam zbyt wielu znajomych.
- Wiesz, jak jest. Możemy zmienić temat? Gdzie tata?

- Wróci późno, pojechał do jakiegoś ważnego klienta. - wbiła wzrok w swój talerz.

Ojciec dużo pracował i rzadko pojawiał się w domu na kolację. Zazwyczaj unikałyśmy tego tematu. On też, bo cały czas mówił, że to on musi zarabiać na nasze zachcianki.

Przy stole zapadła krepująca cisza. Nie umiałam rozmawiać z mamą. W końcu wypaliłam:
- Pójdę już do siebie.
- Och, jasne. - odpowiedziała, jakby wybudzona z jakiegoś transu - To do jutra.

Uśmiechnęłam się do mamy i poszłam na górę. Moim celem było słuchanie muzyki, ale gdy spojrzałam na biurko i zobaczyłam stos zadań... Moje plany poszły daleko gdzieś.

- No dobra Mar, bierz się do roboty...

Po trzech godzinach odrabiania lekcji stwierdziłam, że muszę wyjść z domu. Oczy piekły mnie niemiłosiernie, a najlepszym sposobem na odstresowanie się jest bieganie.  Założyłam dresy, top, bluzę i chyłkiem zbiegłam na dół. Zaglądnęłam jeszcze tylko do salonu, skąd dochodziły dźwięki, którejś z tych rzewnych telenoweli mamy.

Założyłam buty i prawie wybiegłam z domu. Najlepszym miejscem do treningów był park niedaleko szkoły, rosło tam dużo drzew iglastych co dawało przynajmniej w niewielkim stopniu wrażenie lasu. Mogłam wtedy oddychać pełną piersią. Ruszyłam malowniczo położoną bieżnią pomiędzy krzewami jaśminu. Włączyłam ulubioną muzykę i oddałam się jej całkowicie. W pewnym momencie zboczyłam nawet z wydzielonej trasy. Cóż, to było o wiele ciekawsze, niż bieganie w kółko.  Nim się obejrzałam zrobiło się ciemno. Uliczne latarnie już dawno oświecały mroczne ulice. Przebiegłam chyba z dziesięć kilometrów. Wiem, że teraz każdy pomyślałby, że jestem jakąś psychopatką, ale zawsze, kiedy wracałam po ciemku miałam takie wrażenie, że ktoś mnie obserwuję. Że nie jestem sama. Jedynym plusem tej ''przypadłości'' było dość szybkie tempo, co skutkowało ekspresowym dotarciem do domu.

  Kiedy wróciłam było grubo po dziesiątej. Wzięłam prysznic, wysuszyłam włosy, posmarowałam ciało kokosowym balsamem i położyłam się do łóżka. Westchnęłam. Ostatnimi czasy nic nie szło tak, jak powinno. Dodatkowy problem stanowił trener szkolnej reprezentacji lekkoatletycznej, który nie dopuścił mnie do międzystanowych zawodów. I to tylko za jedno spóźnienie! Przez niego mogę pomarzyć o stypendium sportowym.
- Jutro będzie lepiej... - wyszeptałam.

Nie byłam świadoma tego co się stanie.

The Moon Light ✔[poprawiane]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz