Historia Andromedy Black i kulisy Pierwszej Wojny. Czekają na nas skomplikowane relacje rodzinne, starożytne magiczne rody, źli mężczyźni, piękne arystokratki i bardzo dużo lat siedemdziesiątych.
Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.
Mordred Lefay, 1969
Pod koniec letniego semestru znalazłam sobie nieoczekiwaną towarzyszkę. A raczej — ona znalazła mnie. Przemęczona sowa Bellatrix przylatywała coraz częściej w poszukiwaniu schronienia i czegoś do jedzenia. Biedna ledwo żyła i wyglądała jakby codziennie pokonywała setki mil w tę i z powrotem. Nie miałam pojęcia skąd w Belli taka nagła potrzeba wymiany korespondencji. Na pewno nie słała tych listów do domu, więc kto mógł być ich tajemniczym odbiorcą? Miałam niestety za mało wskazówek, by rozwiązać tę zagadkę, ale patrząc na stan jej sowy, która wyglądała na nieziemsko zmarnowaną, wymiana wiadomości musiała być niezwykle żywiołowa. Pluskwa czuła się chyba jakby potrzebowała miesięcznych wakacji i wielkiej miski czegoś pysznego. Rozumiałam ją doskonale. Współczułam biedaczce i dlatego od kilku tygodni stałym ekwipunkiem w mojej torbie były już nie tylko pióra, kałamarz i sterta ksiąg z podstawy programowej SUM-ów, ale i sowie przysmaki. W gruncie rzeczy ja też marzyłam, żeby ktoś się mną zajął i powiedział: „Wszystko będzie dobrze, oto kawa i świstoklik na Hawaje."
Letni semestr kończył się szybciej, niż się spodziewałam. Zanim się obejrzałam już był maj, czekały mnie egzaminy praktyczne i teoretyczne... Dopadła mnie znajoma panika, choć szczerze mówiąc dzięki członkostwu w Klubie Naukowym byłam prawie pewna, że zdam wszystko na co najmniej Powyżej Oczekiwań. Moi nowi koledzy uczyli mnie bardzo zaawansowanych zaklęć i eliksirów; wykraczających daleko poza materiał obowiązkowy piątego roku. Kiedy tylko zorientowali się, że nie jestem bezmyślną trzpiotką — a ja musiałam się wcale niemało wystarać, by tak się stało — zaakceptowali mnie jako pełnoprawnego członka grupy. Nawet Mordred Lefay czasem witał się ze mną na korytarzu, co w retrospekcji stwarzało więcej problemów, niż pożytku — Katia Kafka zaczęła mnie molestować, żebym ją mu przedstawiła. Podobno, choć ja tego nie widziałam, Mordred był nabytkiem pożądanym przez większość żeńskiej populacji Hogwartu:
— Andy, ale musisz! — Od jakiegoś czasu dosiadała się do mnie w czasie lunchu i nieustannie próbowała przekupić coraz to wymyślniejszymi przysługami. Byłam ciekawa, kiedy zacznie proponować złote góry. — Roweno, czego ja bym nie dała, Mordred jest boski!
— Ponury skurwysyn, daj sobie spokój. — Mieszałam cukier w mojej owsiance i czekałam aż się rozpuści, w międzyczasie przeglądając zaawansowane tabele magicznych ziół i grzybów. Coś mi mówiło, że w tym tygodniu profesor Slughorn mógł wyskoczyć z niezapowiedzianym egzaminem próbnym z podstawowych antidotów, a ja nie miałam zamiaru dać się zaskoczyć.
— Och, Andyyy! — zawyła znów Katia, szarpiąc mnie za łokieć. Wyrwałam jej się, marszcząc nos z niesmakiem. — No proszę cię, no! Dam ci co zechcesz! Nie bądź taką wredną mendą, zostały niecałe dwa miesiące szkoły! Potem ją skończy i co ja pocznę, no popatrz tylko na nich! — Wskazała mi wymownie siedzących nieopodal Krukonów z naszego roku.