Rozdział 16

2.3K 100 8
                                    

Leżę na łóżku wpatrując się nieobecnym wzrokiem w sufit. Co ja teraz zrobię? Jak powiem Lenie, że jednak ją pamiętam? Nie chcę tego dłużej ciągnąć. Zostało tak mało czasu. A ona nie wie. Jeszcze nie teraz. Ale muszę ją ostrzec przed Andrew. Tylko co jej powiem? A jak mi nie uwierzy?

Po jakimś czasie tych rozmyślań poczułam ból w klatce piersiowej. Z każdą minutą nasilał się co raz bardziej. Czułam ogień, który wypalał mi płuca.

-Mamo! - wychrypiałam na ostatku sił.

Zaalarmowana już po chwili była w pokoju. Zaczęłam szaleńczo i boleśnie kaszleć. Przed oczami miałam mroczki. Czułam jak kobieta nałożyła mi wąsy tlenowe. Poczułam się troszke lepiej. Jednak poczucie rozdzierania mojego ciała na drobne kawałeczki pozostało. Wszystko przed moimi oczami zaczęło się rozmazywać. Widziałam jeszcze niebieski migający kolor. Ktoś waziął mnie na ręce i położył na dość twardej macie. Ostatnie, co pamiętam, to powtarzający się głośny sygnał. 

Ambulans.

***

Obudził mnie odgłos nadjeżdżającej karetki pogotowia. Zaspana wstałam i podeszłam do lekko uchylonego okna, aby je zamknąć. Przy okazji spojrzałam na ulicę. Oślepiające niebiesko-czerwone światło błyskało szaleńczo. Przetarłam lekko oczy. Czy ten pojazd nie stoi właśnie na podjeździe do domu Rose?! Schyliłam się lekko, żeby trochę lepiej widzieć. W drzwiach pojawili się dwaj mężczyźni ubrani w czerwone odblaskowe stroje. Trzymali nosze, na których leżała dziewczyna z brązowymi włosami rozsypanymi wokół głowy. Nie widziałam z tej odległości i przez egipskie ciemności rozświetlane tylko pojedynczymi błyskami jej twarzy, ale byłam pewna, że to Rose. Coś się stało. Spanikowana oddaliłam się o dwa kroki od okna, po czym przeszłam szybkim krokiem przez korytarz w stronę wyjścia.

-Gdzie idziesz? - zapytała mnie mama, którą najwidoczniej obudził hałas ambulansu.

-Rose. - powiedziałam wskazując ręką drzwi.

-To po nią przyjechali? - stała się czujna. Prawie, że przebiegając obok mnie podeszła do okna i odsuwając lekko firankę spojrzała przez dość czyste szkło. - O Boże. - szepnęła. - Musimy poczekać do jutra. - stwierdziła po chwili namysłu i odwróciła się w stronę swojej sypialni.

-Co ty robisz? Ja muszę teraz tam iść! Nie mogę tak po prostu tutaj zostać i bezczynnie siedzieć! - prawie krzyknęłam, ale powstrzymałam się ze względu na późną godzinę.

-Nic na to nie poradzę. Mogę zawieźć cię tam jutro rano. - jej twarz wyrażała współczucie, ale też nieugięcie.

-Ale... - zaczęłam.

-Żadnych ale. Na prawdę lepiej by było, żebyś poszła teraz do swojego pokoju i zasnęła. - przerwała mi.

-Ja nie mogę tak po prostu tutaj zostać wiedząc, że coś jest z moją przyjaciółką!

-Nic jej nie będzie. Wierz mi. - powiedziała niemal błagalnym tonem.

Niechętnie, ale dałam za wygraną i powoli przeszłam do pokoju. Czemu to zrobiłam? Sama nie wiem. Najchętniej siedziałabym teraz tam, gdzie jest Rose. Chociażby na prawdę mnie nie pamiętała.

Sekundy ciągnęły się w nieskończoność. Trwała minuta za minutą, a ja nie potrafiłam zasnąć. Leżałam wyczerpana i jednocześnie rozbudzona na podłodze. Nie mogłam, ani nie potrafiłam nic zrobić. Tylko czekałam, czekałam i czekałam. Jedna godzina, następna i jeszcze jedna, a do świtu było jeszcze daleko. Za każdym razem, gdy zamykałam oczy widziałam błyszczące niebiesko-czerwone światło i nieprzytomną Rose leżącą bezwładnie na noszach.

***

Wybiegłam z pokoju już w pełni ubrana. Wleciałam do sypialni, w której była właśnie moja rodzicielka. O dziwo miała też na sobie zwykłe ubranie, czyli ciemne spodnie i białą koszulę, chociaż wybijała dopiero szósta rano. Uśmiechnęła się do mnie blado i wyszła z pomieszczenia. Spięta cały czas chodziłam jej po piętach. Nareszcie po moich długich namowach i wymuszonym śniadaniu (którego z resztą nie zjadłam) pojechałyśmy. Jak ja bardzo chciałam jakoś pomóc Rose, albo chociaż przy niej być, porozmawiać, przytrzymać na duchu... sama nie wiem, po prostu się z nią zobaczyć.

Wleciałam do szpitala nie zważając na dość krępujące spojrzenia pacjentów i lekarzy obok których przechodziłam. Mama została ode mnie w tyle. Lekko zdyszana dotarłam do okienka, które na całe szczęście było wolne.

-Dzień dobry, gdzie leży Rosaline Pattinson? - zapytałam do kobiety po drugiej stronie.

-A pani jest rodziną, przyjaciółką?

-Przyjaciółką.

-Hmmm... Czwarty pokój korytarzem w prawo. - powiedziała po chwili namysłu.

-Dziękuję. - mruknęłam na odchodnym i od razu wyruszyłam na poszukiwanie tejże sali.

Po paru minutach błąkania się po korytarzach zapytałam lekarza dyżurnego, który po prostu podał mi numerek. O wiele łatwiej było tak znaleźć właściwe miejsce. Zapukałam w drzwi z niebieskimi cyframi 658. Nie oczekując żadnej odpowiedzi weszłam do pomieszczenia. Było ono całe białe z wyjątkiem łóźek o odcieniu delikatnej zieleni. Na jednym z nich leżała Rose. Dwa pozostałe były puste.

-Cześć. - przywitałam się. Byłyśmy same, co mnie zdziwiło. Nie było tutaj jej matki?

-Hej. - odparła cicho.

Przyjżałam się jej dokładnie. Była cała blada, a w jej nosdrza włożone były wąsy tlenowe. Miała dość potargane włosy i miała podłączonych do siebie parę przewodów. Jeden z nich prowadził do urządzenia, które odmierzało częstotliwość uderzeń jej serca, następny do jakiegoś przedmiotu, którego niepotrafiłam ubrać w słowa, kolejny do kroplówki i jeszcze parę innych.

-Co się stało? - zapytałam siadając na krześle obok niewielkiego stoliczka i rozświetlonego, czystego okna.

-Ja... muszę ci coś powiedzieć. - wyznała.

-Tak? - zachęciłam ją do wyjawienia, o co jej chodzi.

-Tak na prawdę, to ciebie nie zapomniałam... to Andrew. On groził, że może coś ci zrobić i ja się wystraszyłam. Nie darowałabym sobie, gdyby coś ci się stało. Do tego jeszcze w tym stanie. Musiałam to zrobić... - rozgadała się.

-Okay. - przerwałam jej monolog.

-Przepraszam. - szepnęła prawie niedosłyszalnie.

-Ja też.

-Za co? To wszystko moja wina. Mogłam mu nie wierzyć.

-Za wszystko.

-Jest jeszcze jedno. - mruknęła.

-Mhm?

-Bo... ja... nie wiem jak to powiedzieć. - zaczęła się jąkać.

-Najprościej. - lekko się uśmiechnęłam.

-Jestem chora.

-Nie martw się, jakoś na pewno da się to wyleczyć. - zaczęłam ją pocieszać.

-Nie da się! - krzyknęła zrozpaczona. - Tego nie da się wyleczyć, nic się nie da z tym zrobić!

Zapadła chwila ciszy przerywana tylko równomiernym pikaniem urządzeń.

-Ja... ohh! - schowała twarz w dłoniach.

Podeszłam do niej powoli i usiadłam na łóżku tak, żeby mieć twarz na wysokości jej oczu. Opuściła ręce i spojrzała na mnie.

-Mam raka.

__________________________________________________________

Jeżeli spodobał ci się rozdział, to zostaw komentarz, albo chociaż zagłosuj. Dla ciebie to tylko kilka słów, albo jedno kliknięcie, a dla mnie wielka radość i chęć pisania kolejnej części.

Gdzie Jest TataOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz