Prolog: Wyjezdne łzy (4)

187 24 0
                                    

Początek kwietnia nie należał do najcieplejszych. Poranne powietrze było dość chłodne a niebo pochmurne, ale nie psuło to dobrego humoru mieszkańców Resembool. Wszystkie cztery rodziny – Amori, Elric, Rockbell i Laurent - wstały bardzo wcześnie rano, by zdążyć na pociąg odjeżdżający o siódmej trzydzieści z peronu. Gdy znaleźli się na stacji była godzina szósta pięćdziesiąt. Wszyscy, choć byli ciepło ubrani, to czuli poranne zimno, jednak nie psuło to ich radosnego humoru. Wszyscy wesoło gawędzili, czekając na przyjazd pociągu.

Ciotka Doreen tłumaczyła babci Pinako, czym ma się zająć pod ich nieobecność, prosząc przy okazji, by zaglądała, co jakiś czas do ich domu. Ciotka Amira przysłuchiwała się ich rozmowie, wtrącając się, co jakiś czas. Dwa metry dalej od nich stali Jo, Erica, Winry, Caleb i Al, tworząc kółko. Ed stał z boku, jak najdalej od nich.

- Jo, naprawdę ładnie wyglądasz w tej sukience. – powiedziała po raz dwudziesty tego ranka Winry.

Jo tylko się uśmiechnęła z zakłopotaniem. Dziś był dla niej wyjątkowy dzień, więc ubrała się w najładniejszą sukienkę, jaką miała. Była to błękitna sukienka do kostek z bufkami i białą szarfą zawiązywaną w pasie. Na nogach miała czarne lakierki, a we włosach dużą, niebieską kokardę. Wychodząc założyła ciepły, biały sweter zapinany na guziki, który sięgał jej do połowy ud.

- Po prostu ślicznie. – zaszczebiotała z zachwytu Winry, nie mogąc napatrzeć się na przyjaciółkę.

- Bo moja kuzynka jest bardzo śliczną osobą. – powiedział z uśmiechem Caleb.

Erica i Al pokiwali głowami.

Jo poczuła, że cała się rumieni od tych ciągłych komplementów. Czuła się nieswojo. Nie była przyzwyczajona do komplementów nawet, jeśli były wypowiedziane z ust jej przyjaciół. Spuściła wzrok i zaczęła bawić się smyczą, do której przypięty był Dark.

- Szkoda, że musimy jechać. – powiedziała ze smutkiem Erica.

- Eri, przecież my wyjeżdżamy na cztery dni, a nie na zawsze. – odparł ze śmiechem Caleb. – Więc nie smuć się...

- A skąd ty to wiesz? – przerwała mu z wyrzutem, ściskając mocno „coś" w ręku.

Wszyscy popatrzyli na nią ze zdziwieniem. Jo również na nią spojrzała, jednak nie była za bardzo zdziwiona jak inni. Czyżby coś przeczuwała, zastanowiła się. Odkąd Jo wyszła z domu nie opuszczał jej dziwny niepokój, z którym się obudziła rano. Jeszcze do tego ten okropny koszmar.

Dzisiejszej nocy Jo śniło się „coś" naprawdę dziwnego. Jednak wszystko było urywane. Kartka z zapisanymi składnikami chemicznymi, chyba do stworzenia kręgu alchemicznego. Olbrzymi krąg transmutacyjny. Metalowe protezy. Dziwne miejsca, których nie znała. I nieopuszczające ją poczucie winy i tęsknota. Jednak z tego wszystkiego zapamiętała najstraszniejsze i najokrutniejsze momenty. Była to śmierć...śmierć jej rodziców i... jej samej.

Erica popatrzyła jeszcze na Caleba, a potem odwróciła się w stronę Ala i wręczyła mu przedmiot, który tak ściskała w swojej dłoni. Była to broszka z aniołkiem, którą kiedyś wygrała na loterii podczas zorganizowanego w Resembool Święta Wiosny.

- Erica...Przecież to...

- Weź ją. – Erica zamknęła jego dłoń, w której miał broszkę. – Chce, żebyś ją miał, gdybyśmy...

Nie dokończyła. W jej oczach wezbrały się łzy, a za moment zaczęła płakać.

- Erica, nie płacz. – Al zaczął ją uspokajać, ale wychodziło mu to dość niezdarnie. Jednak po chwili wpadło mu coś do głowy. Zapiął prezent od Eriki do kurtki i pokazał jej, mówiąc: - Zobacz, Erico.

PoczątekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz