Moja droga do wyzdrowienia

1K 33 10
                                    


Wołają na mnie Ruda. Mój koszmar zaczął się w dniu narodzin. Od tego momentu toczę walkę między życiem a śmiercią. Na świat przyszłam w marcu, w siódmym miesiącu. Ciężko chora. Stan krytyczny. Przeżyłam. Z dzieciństwa niewiele zapamiętałam wydarzeń. Z tego co rodzice mi kiedyś opowiadali, wiem że mając 2 latka zatrułam się papierosem. Podobno lekarze  nie dawali mi żadnych szans na przeżycie. Silne zatrucie. Ale wyszłam z tego. W wieku przedszkolnym byłam bardzo towarzyskim dzieckiem, uwielbiałam bawić się z innymi. Przedszkole było rajem na ziemi. Jak to małe dziecko byłam ciekawa świata, wszędzie było mnie pełno. Buzia mi się nie zamykała, katarynka. W tych czasach jeden dzień utkwił mi szczególnie w pamięci. Poszłam do przedszkola zapłakana. Rodzice w domu się pokłócili i chcieli się rozwieść. Strasznie się bałam, że ich stracę. Drugą rzeczą jaką zapamiętałam z tych czasów jest pogrzeb prababci. Pamiętam, że towarzyszył mi strach, lęk i niepokój. Pamiętam trumnę i to, że byłam na rękach u dziadka. Często nie mogłam zasnąć albo budziłam się z krzykiem.Zamykając oczy widziałam czarną dziurę, która mnie wciąga. Niesamowicie się bałam. Z tego okresu życia więcej chyba nie pamiętam. W czasach szkolnych troszkę więcej się działo. Hmm... Od czego by tu zacząć... Klasówka z matematyki i moja pierwsza jedynka w życiu. Skreśliłam ją z dzienniczka tłumacząc rodzicom, że wychowawczyni się pomyliła. Przecież piątkowa uczennica nie mogła przynieść wstydu. Nie zapomnę tego dnia do końca życia. Wywiadówka. Wtedy po raz pierwszy w życiu dostałam pasem po dupie, nie wiedząc do końca za co. Do dnia dzisiejszego mam żal do matki o to. Wolała użyć siły zamiast wytłumaczyć mi co źle zrobiłam. Niby tym chciała pokazać mi, że kłamstwo ma krótkie nogi i wymusić na mnie prawdomówność. Nie wyszło jej. Osiągnęła wręcz odwrotny skutek. Coraz częściej zatajałam oceny, kłamałam na potęgę. Cholernie bałam się jej. Fakt faktem coraz częściej przez to obrywałam i tak ciągnęło się to aż do gimnazjum. Zaciskałam zęby i powstrzymywałam łzy, co ją bardziej doprowadzało do szału. W duchu ją przeklinałam. Coraz częściej sprawiałam kłopoty wychowawcze. Wyprowadzałam rodziców z równowagi, na przekór. Narodził się buntownik. Mając z dziesięć lat, pierwszy raz poznałam smak złego dotyku. Moim prześladowcą był tapeciarz Wojtuś. Robił u nas w domu remont. Gdy chwilowo zostawałam z nim sama w pokoju, zaczynał się do mnie dostawiać. Najpierw zboczone teksty, później łapanie za piersi i tyłek. Na sam jego widok miałam obrzydzenie. Straszył mnie mówiąc że nikt mi i tak nie uwierzy, jeśli się poskarże. Dezorientacja, przerażenie, wstyd, lęk, strach. Byłam dzieckiem. Pieprzony pedofil. Żona policjantka, czuł się bezkarnie. Napięcie z każdym dniem potęgowało. Nie wytrzymałam, powiedziałam o wszystkim siostrze. Ojciec wyrzucił go z mieszkania. Spadał ze schodów z prędkością światła. Poczułam wielką ulgę. Już więcej nie będę musiała oglądać tej paskudnej gęby. Na każdym osiedlu znajduje się taki zboczeniec. W klatce schodowej mojej babci też mieszkał podstarzały tetryk gustujący w dziewczynkach. Jeśli miało się dużo szczęścia, to udawało się uciec przed nim, jeśli nie – było przesrane. Łapał swoimi brudnymi łapami i się tulił, obmacując dziewczynki po piersiach. Jedną z nich byłam ja. Kurwa. Znowu ja. Składał propozycje i prawił świństwa. Trwało to przez jakiś czas. Dorosłyśmy i przestawałyśmy dawać się molestować. Zmowa milczenia przetrwała do dziś. Nikt by nam nie uwierzył wtenczas. Jak to możliwe aby porządny, spokojny człowiek brał się za nieletnie. Ważne że trzymałyśmy się razem, było nam raźniej. Gimnazjum – najgorszy etap w życiu. Wieczny chaos. Bunt. Początki autodestrukcji. Nowa szkoła, nauczyciele, klasa i ja. Nie mogłam się odnaleźć. Zagubiona, przestraszona, wycofana. Coraz większe problemy wychowawcze. Pierwsze papierosy, drobne kradzieże z portfela matki. Wieczne pretensje i kłótnie. Z dobrej uczennicy przeobraziłam się w koszmar rodziców, nauczycieli. Kłopoty to moja specjalność. Słabe stopnie. Z wyjątkiem języka niemieckiego. Tu same 5 i 6 w dzienniku przy moim nazwisku. A to za sprawą jednej osoby, mojej ówczesnej wychowawczyni. Lubiłam ją. Młoda z luzackim podejściem. Byłam jej pupilkiem, sama nie wiem czym zasłużyłam sobie na ten zaszczyt. Zresztą nieważne. Spędzałam po lekcjach kilka godzin w jej klasie czytając czasopisma po niemiecku. Nasza relacja nie przypominała relacji uczeń – nauczyciel. To było coś więcej. Często rozmawiałyśmy ze sobą na poboczne tematy. Traktowała mnie zupełnie inaczej aniżeli resztę uczniów. Bawiła się moimi włosami, prawiła komplementy. Więź między nami zaciśniała się. Czułam się akceptowana, ważna, zrozumiana. Mogłam się jej zwierzyć ze wszystkiego. W przeciwieństwie do moich rodziców. W domu zamknęłam się w sobie, odizolowałam, zbywałam rodziców. Żałowałam że moją matką nie jest ona. Szkoła była całym moim życiem... Nie! To nie szkoła. Język niemiecki był najważniejszy i ona, wspaniała nauczycielka, bogini. Liczyła się tylko ona, wszystko inne nie miało znaczenia. Rodzicom przeszkadzały nasze kontakty. Próbowali zniszczyć tą relację. Nienawidziłam ich za to. Coraz częściej dawałam im pretekst do krzyku, krytyki. W szkole coraz gorzej sobie radziłam, jedynka za jedynką, kolejne kłamstwa i wpierdy. Miałam dość. Emocje mną targały. Ukojenie znalazłam w samookaleczaniu i alkoholu .Żyletka moja przyjaciółka. Pomagała, rozluźniała, dyscyplinowała. Widok krwi był czymś w rodzaju fascynacji. Uzależniona od samozniszczenia. Chwilę przyjemności znajdowałam w masturbacji. Uciekałam w swój świat, bezpieczny świat. Świat fantazji. Każdego dnia znajdowałam powód by móc się skrzywdzić. Wystarczyło krzywe spojrzenie, drobna uwaga. Nie radziłam sobie. Problemy z nauczycielami, pierwsze wagary, komentarze w stylu „jesteś głupsza niż nogi od stołu", „co ty robisz, myślisz? Chyba żartujesz", „myślenie boli" itd. Moja samoocena była poniżej zera. Czułam się jak śmieć, nikomu nie potrzebna, wszystkich rozczarowywałam. Coraz częściej objawy somatyczne dokuczały. Ciągłe zawroty głowy, drżenie rąk, przyspieszone bicie serce, niepokój, lęk, strach, problem z oddychaniem. Hiperwentylacja. Każdego dnia męczyły mnie te objawy. Co drugi dzień zwalniana do domu z powodu złego samopoczucia. Badania u lekarza w normie. Okres dojrzewania. Któregoś dnia nie wytrzymałam. Ukradłam matce xanax. Miałam dość. Chciałam zniknąć. Przed lekcjami wzięłam wszystkie tabletki z opakowania. Mało pamiętam z tego dnia. Ostatnie słowa które wypowiedziałam brzmiały „przydałoby się zaczerpnąć świeżego powietrza". Później karetka, na sygnale do szpitala, obok matka, płukanie żołądka. Kilka dni pobytu na toksykologii. Miesiąc później trafiłam na kardiologie. Omdlenia coraz częściej się pojawiały, tętno dochodziło do 280. Rozpoznanie: zaburzenia emocjonalne. Konsultacja w poradni psychiatrycznej. Nie miałam siły, jedyne o czym marzyłam, śmierć, unicestwienie. Poprosiłam o skierowanie do szpitala. I tak pierwszy raz trafiłam do wariatkowa. Pierwsza dziecięca miłość, odrzucenie, samookaleczenia, natrętne myśli. Pierwsze psychotropy. Nienawiść do rodziców. Ogromna chęć śmierci. Odcięcie od życia na zewnątrz. Poczucie bezpieczeństwa za kratami. Brak współpracy z personelem szpitalnym. Zagubienie. Powrót do szkoły. Wytrzymałam z dwa miesiące na wolności. Wszystko wróciło na nowo, somaty, myśli, cięcie, unicestwienie. Znów szpital. Znów leki. Pozorne bezpieczeństwo. Wycofanie. Lęk, strach, nienawiść do siebie i innych. Ucieczka od życia. Ciągła walka sama ze sobą. Silny przymus ukarania się za wszystko, za to że żyje. Żyletka towarzyszyła mi w każdym momencie. Małe nacięcia, krew, spokój. Upajałam się tym widokiem. Kości pogruchotane od uderzeń w ścianę. Założyli mi szynę na rękę bo nie dawałam jej szans na wygojenie. Ciągły chaos myśli. Zapinanie w pasy, benzo i byłam jak zombie. Przepustki na weekend. Nie mogłam się odnaleźć, źle się czułam poza murami szpitala. Autoagresja się nasilała a ja błagałam o powrót do szpitala. Na jednej z przepustek odwiedziłam siostrę, nie było jej w mieszkaniu, zostałam tam szwagra. Postanowiłam na nią zaczekać. Rozmawialiśmy, a w pewnym momencie szwagier zaczął mnie przytulać i całować, wyznając miłość. Osz kurwa! Kolejny raz zaznałam tego dotyku. Odsunęłam się od niego, zniesmaczona, z wizją poprzednich doświadczeń. Zaczął zbliżać się do mnie, dobierać. Prosiłam, tłumaczyłam że jest mężem mojej siostry, ale na nic to się zdało. Nie chciałam tego. Bałam się. Był silniejszy. Nie miałam szans się bronić. Ten dotyk. Okropność. Chciałam po raz kolejny umrzeć. Udało mi się uciec. Znów dezorientacja, chaos, chęć skrzywdzenia się. Żyletka poszła w ruch. Wstyd, upokorzenie. Emocje targały mną w każdą stronę. Kilka dni wiecznego chaosu myśli, karania się. Nie wytrzymałam. Musiałam wyrzucić to z siebie. Nie dawałam sobie znów rady sama ze sobą. Zwierzyłam się koleżance matki (przybrana ciotka). Okazała zrozumienie. Lżej na sercu. Ale wstyd pozostał. Rodzice zrobili awanturę siostrze i jej mężowi. Wybronił się, wyszło że wszystko zmyśliłam. Nikt mi nie uwierzył. Kto by słuchał wariatki. Miałam żal do wszystkich, cholerny żal. Siostra mnie znienawidziła. Miałam zakaz wstępu do jej mieszkania. Rodzina się ode mnie odwróciła. Moim domem był szpital. Izolacja. Tylko tam czułam się w miarę dobrze. Po kilkunastu tygodniach znów opuściłam placówkę i musiałam zmierzyć się z rzeczywistością. Nie potrafiłam. Wagary, kłamstwa, kłótnie, krytyka, nienawiść. W środku krzyczało „zabij się". To był mój cel. Ale samobójstwo było ostatecznością. Ja musiałam cierpieć. Przymus autodestrukcji. Alkohol, sznyty, benzo, masturbacja. Zmęczenie życiem. Nauczanie indywidualne w domu. Wytrzymałam pół roku. Kolejna próba. Znów mnie odratowali. Ja pierdole, dlaczego? Przecież chcę umrzeć, czy to tak trudno zrozumieć? Śmierć jest moim wybawieniem. Znów szpital, leki i moje upragnione mury szpitalne. Kolejne miesiące bezpieczeństwa, zamknięcia. Szpital albo cmentarz – to był cel. Innego wyjścia nie brałam pod uwagę. Znów przepustki, chwilę grozy. Wujo (kolega rodziców) mnie rozumiał. Częstował alkoholem, dawał wsparcie, pocieszał. Był bliską mi osobą. Dzięki niemu pobyt na wolności nie był taki zły. Powoli dochodziłam do siebie, samopoczucie się poprawiło. Czas wypisu i kolejnej próby odnalezienia się w szarej rzeczywistości. Nowe postanowienie. Nowa szkoła. Nowa ja. Niekoniecznie nowa ja. Starałam się. A wyszło jak zwykle. Przez pobyty w szpitalu miałam coraz większe trudności w nauce. Czułam się wyobcowana.Nie trzymałam się z nikim blisko, nie potrafiłam, nie pasowałam tam. W klasie dwie grupki. Kujony i luzacy. A ja po środku. Kontakt z jednymi i drugimi wyrównany. Dystans. Nie za blisko. Zero przywiązania. Tak bezpieczniej. Leki zrobiły ze mnie potwora. Grubas z paskudną gębą. Żyłam w swoim świecie. Zazdrościłam innym wyglądu, kontaktów towarzyskich, pewności siebie itd. Pogrążałam się. Coraz bardziej pałałam do siebie nienawiścią. Postawiłam mur między sobą a innymi. Ale strasznie pragnęłam bliskości, akceptacji, zrozumienia. Czułam się jak wyrzutek. Moje pragnienia nie były w stanie się spełnić. To było nierealne. Kto by pokochał taką paskudę. Z każdym dniem, tygodniem czy miesiącem było coraz gorzej. Alkohol, cięcie, izolacja,

Ja borderline i terapiaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz