Renesmee
Biegłam przez las, chociaż zupełnie nie pamiętałam w jaki sposób w ogóle się w nim znalazłam. Najbardziej dziwne i niepokojące zarazem jednak było to, że odkrycie otaczających mnie drzew w żaden sposób mnie nie zaniepokoiło. Czułam się swojsko i bezpiecznie, zaś otaczające mnie drzewa i ścieżka, którą w zawrotnym tempie przemierzałam, wydała mi się nagle tak bardzo znajoma, że to odkrycie było niemal bolesne. Równie znajome okazały się porośnięte mchem, zielone pnie drzew oraz detale, takie jak chociażby powalony pień drzewa na drodze albo pozornie zwyczajne wyglądający, omszały głaz na uboczu. Rozpoznałam je natychmiast, a serce aż zatrzepotało mi w piersi, kiedy w końcu dotarło do mnie, że jestem w Forks – i to tak blisko domu, jak tylko mogło być to możliwe.
Już samo to niezwykłe odkrycie powinno mnie było naprowadzić na to, że najprawdopodobniej śpię. Forks przestało być moim domem, kiedy mój mały świat został rozbity na mikroskopijne kawałki przez jedno wydarzenie z którego powodu miałam cierpieć już chyba po sam kres wieczności. Tak powinno się stać, a jednak mój umęczony umysł nie był w stanie sensownie łączyć faktów, a ja zbyt mocno pragnęłam wierzyć w to, że pobyt w Volterze i trzymiesięczna żałoba były jedynie okropnym koszmarem z którego właśnie się wybudziłam. Chciałam wierzyć, że kiedy tylko dostrzegę nasz mały domek w samym środku lasu i wejdę do środka, wszystko na powrót stanie się proste, a ja poczuję ukojenie. Tak po prostu musiało być, a ja nie zamierzałam nawet brać pod uwagę tego, że mogłabym się rozczarować.
Pobiegłam pędem znajomą ścieżką, mając ochotę roześmiać się radośnie, tak cudownie się w tamtym momencie czułam. To było Forks, moje wiecznie deszczowe Forks, chociaż tym razem pogoda postanowiła mnie zaskoczyć i to w bardzo pozytywny sposób. W powietrzu czuć było duchotę, zaś prześwitujące przez baldachim soczyście zielonych liści niebo było tak intensywnie niebieskie, że nawet to włoskie nie mogło z nim konkurować. Na nieboskłonie nie było ani jednej chmurki, zaś słońce grzało tak intensywnie, że byłam wdzięczna za rzucany przez drzewa cień, w którym mogłam się schronić. Powietrze było czyste i przesycone zapachami lasu, które wdychałam niemal z rozkoszą. Moja skóra skrzyła się bajecznie, chyba jeszcze bardziej intensywnie niż zwykle, co mnie zachwyciło, bo zawsze o tym marzyłam – to była jedna z rzeczy, których już jako mała dziewczynka zazdrościłam mamie.
Nagle nade wszystko zapragnęłam jej o tym powiedzieć, pochwalić się wszystkim, a potem śmiać się i wykorzystać ten piękny dzień w pełni. Przyśpieszyłam, pędząc znajomą ścieżką i wypatrując pomiędzy drzewami ciemnego kształtu, który miałam wyryty w pamięci z taką dokładnością, że nie mogłabym pomylić go z niczym innym. Nasz mały, wyjęty żywcem z jakiejś fantastycznej bajki domek był tak charakterystyczny, że po prostu nie byłam w stanie go przegapić, a teraz bardzo pragnęłam znaleźć się w środku. Miałam nadzieję znaleźć oboje rodziców w ich sypialni – przecież doskonale wiedziałam, że wykorzystywali każdą możliwą chwilę, żeby cieszyć się sobą – albo w salonie. Mama jak zwykle miała siedzieć przy kominku, zwinięta na kanapie i pogrążona w lekturze jeden ze swoich wysłużonych książek, najpewniej „Wichrowych wzgórz". Tata, o ile się nie myliłam, pewnie znów siedział przy fortepianie i wygrywać na fortepianie – oczywiście pod warunkiem, że moi wujkowie wcześniej nie postanowili wyciągnąć go z jakiegoś błahego powodu z domu. Pragnęłam jakoś wpasować się w ten rodzinny obrazem i poczuć, że wszystko naprawdę jest na swoim miejscu i nie mam się czegoś obawiać.
A jednak mimo mojego stoickiego spokoju i optymizmu, gdzieś w głębi serca czułam narastający niepokój. Biegnąc i pokonując kolejne metry, miałam niejasne wrażenie, że faktycznie oddalam się od swojego celu albo że ten po prostu nie istnieje. Mijałam kolejne drzewa, omijałam przeszkody, ale chociaż przy prędkości którą rozwinęłam, już dawno powinnam dotrzeć na miejsce, domku wciąż nigdzie nie było. Mój dobry nastrój prysł niczym bańka mydlana, kiedy panika chwyciła mnie za gardło. Biegłam, pędziłam najszybciej jak potrafiłam, ale na cóż miała się w tym wypadku zdać moja niezwykła prędkość, skoro miałam wrażenie, że kręcę się w kółko albo stoję w miejscu, ani na krok nie przybliżając się do celu moich poszukiwań? Celu, którego przecież tak naprawdę nie było? Jak mogłam jeszcze tego nie zrozumieć po tym wszystkich miesiącach?
CZYTASZ
THE SHADOWS OF THE PAST [KSIĘGA I: MASKARADA]
FanfictionW jednej chwili cały świat Renesmee rozpada się, kiedy podczas walki z nowo narodzonymi ginie cała jej rodzina. Pogrążona w depresji dziewczyna bez wahania przyjmuje propozycję Aro, który obiecuje jej miejsce u swojego boku i odszukanie winnych zbro...