Felix
Niespokojnie obejrzałem się za siebie. Nawet w ciemnościach widziałem dym, w oknach zamku zaś odbijały się jasne płomienie. Ogień bezlitośnie się rozprzestrzeniał, zajmując coraz większą powierzchnię. W głowie nie mieściło mi się to, jakie mogły być skutki pożaru, ale to nie była najlepsza pora na to, żeby nad czymkolwiek ubolewać. Jasne, nigdy nawet nie wpadłbym na to, że kiedykolwiek będę zmuszony uciekać z Volterry, a tym bardziej, że w tym samym dniu zamek zacznie powoli przeistaczać się w pył, ale nie czułem żalu. Swego rodzaju oszołomienie może i owszem, ale na pewno nie żal – w końcu ciężko jest ubolewać nad miejscem, które omal nie stało się grobem dla mnie oraz dla...
No właśnie, Demetri i pozostali. Nigdzie ich nie widziałem i to mnie niepokoiło, ale miałem nadzieję, że jakoś dali radę się wydostać. Musiałem wierzyć w to, że byli bezpieczni, chociaż instynkt podpowiadał mi, że tak naprawdę już niczego nie można być pewnym, zwłaszcza w tym miejscu. Życie nieśmiertelnego to w zasadzie całe pasmo nieprawdopodobnych wydarzeń; w tej sytuacji wszystko wydawało się równie prawdopodobne, bo i same wampiry były istotami, które nie powinny przecież istnieć na świecie. Oczywiście pod warunkiem, że świat faktycznie ograniczałby się do beznadziejnych zasad i stwierdzeń, które narzucili sobie ludzie.
Przestałem o tym myśleć, na powrót spoglądając przed siebie. Denalczycy zdążyli mnie już wyprzedzić, ale nie przejąłem się tym, bo cała czwórka zatrzymała się na placu przed twierdzą, niespokojnie obserwując miejsce z którego wszyscy chwilę wcześniej uciekliśmy. W duchu cieszyłem się, że na zewnątrz wciąż panowały ciemności, bo nawet gdyby jakiś człowiek zauważył, co się dzieje, przynajmniej nie wrzucalibyśmy się w oczy. Blask płomieni nie wprawiał wampirzej skóry w lśnienie, co było sporym plusem, chociaż nawet w anemicznym świetle zauważyłem, że Tanya, Kate i Carmen wyglądając niezwykle; płomienie rzucały na ich blade twarze długie cienie, sprawiając, że zarówno wampirzyce, jak i ich towarzysz wyglądali naprawdę niepokojąco.
– Renesmee... – Tanya odezwała się pierwsza. Dyszała ciężko, chociaż podobnie jak każdy wampir nie potrzebowała powietrza, żeby móc normalnie funkcjonować. – Felixie, musimy wrócić. Wiem, że kazali ci nas wyprowadzić, ale...
– Ona ma rację – wtrąciła natychmiast Kate. Mocno zaciskała dłonie w pięści, a ja – chociaż równie dobrze mogło mi się wydawać – mógłbym przysiąc, że jej skóra skrzyła się lekko, zdradzając przechodzące przez jej całe ciało napięcie elektryczne. Jej włosy elektryzowały się, przez co po idealnej fryzurze nie było ani śladu. – Przecież jej tak nie zostawimy.
Miałem ochotę westchnąć i wywrócić oczami, ale oczywiście nie zrobiłem tego, nie zamierzając teraz wchodzić w jakiekolwiek dyskusję. Niechętnie spojrzałem na obie kobiety, po czym przeniosłem wzrok na Eleazara i jego ciemnowłosą partnerkę.
– Zabierz je stąd, dobrze? – poprosiłem, chociaż tak po prawdzie to było polecenie; po prostu próbowałem być uprzejmy, w nadziei, że dzięki temu łatwiej będzie mi do nich przemówić.
Zarówno Tanya, jak i Kate spojrzały na mnie tak, jakby zamierzały się w moją stronę rzucić. Mimowolnie napiąłem mięśnie, gotów do obrony. Na całe szczęście nie ruszyły się z miejsca, zachowując resztki zdrowego rozsądku, ale i tak poczułem co najmniej zagrożony. Nie było czasu na to, żeby dodatkowo walczyć między sobą i to na dodatek w sytuacji, kiedy chodziło o kwestię bezpieczeństwa – i kiedy to ja miałem rację.
– Słuchajcie, nie ma teraz czasu – zirytowałem się. Mogli mi nie ufać, ich sprawa, ale ja nie musiałem sobie psuć nerwów z tego pokoju. – Ja tam wracam. Wy spadacie. Czy mam wam to przeliterować w jakiś specjalny sposób? – zapytałem uprzejmym tonem, ledwo powstrzymując się przed tym, żeby nie zacząć warczeć.
CZYTASZ
THE SHADOWS OF THE PAST [KSIĘGA I: MASKARADA]
FanficW jednej chwili cały świat Renesmee rozpada się, kiedy podczas walki z nowo narodzonymi ginie cała jej rodzina. Pogrążona w depresji dziewczyna bez wahania przyjmuje propozycję Aro, który obiecuje jej miejsce u swojego boku i odszukanie winnych zbro...