#10

56 10 22
                                    

Nowy Jork, 14.12.2015 r.

        Dzień zapowiadał się naprawdę obiecująco. Oczywiście musiałam udać się na zajęcia, bo nie było mowy, żebym mogła cokolwiek opuścić. Zbytnio nie przeszkadzał mi ten obowiązek, dzięki niemu zaczęłam spełniać swoje marzenia, o które musiałam walczyć bardzo długo. O dwunastej czasu miejscowego miałam umówione spotkanie z panem Adamsem. Byłam bardzo podekscytowana całym zdarzeniem. Pierwszy raz mogłam zobaczyć, jak działa studio nagraniowe. Przyznam się, że zmieniłam się przez te niepełne trzy miesiące. Zaczęłam więcej wychodzić z przyjaciółmi. W sobotę spokojnie opiliśmy mój sukces. Nie miałam żadnych wyrzutów sumienia, bo po ciężkiej pracy każdy człowiek potrzebuje chwili relaksu.

       Byłam szczęśliwa, ale zarazem smutna. Osiągnęłam tak wiele, ale bez mojej matki. Wracam do niej tak często, dlatego, że brakowało mi matczynej miłości. Zazdrościłam dzieciom, które mogły wszystko powiedzieć swojej rodzicielce. Miałam nadzieję, że moja również zacznie mnie słuchać i wspierać w moich planach i celach. Jednak nauczyłam się liczyć tylko na siebie. Sama zaspokajać swoje pragnienia. Chociaż miałam Mary, a od pewnego czasu również Meredith, Cody'ego i Luke'a, to cały czas mi czegoś brakowało. Myślałam, że wielka szansa, którą dostałam, jakoś mi to wszystko wynagrodzi.

        — Chciałbym pogratulować naszej cudownej wokalistce. — Usłyszałam głos pana Greya. — Bardzo przyjemnie się ciebie słuchało, mam nadzieję, że pozostali się z tym zgodzą. — Wszyscy pokiwali głowami. — Słyszałem, że zostałaś zauważona przez producenta muzycznego, dlatego szczere gratulacje panno Campbell. Może być pani z siebie dumna. — Uśmiechnął się, pokazując rząd śnieżnobiałych zębów.

        — To ja chciałam podziękować panu za szansę, którą otrzymałam. Jestem bardzo wdzięczna, za wszystko, naprawdę. Nie spodziewałam się tego. Gdyby nie pan, pewnie dalej stałabym w miejscu — powiedziałam, oczywiście stojąc. Miałam szacunek do moich profesorów. Uśmiechnęłam się i zajęłam swoje stałe miejsce.

***

       Czas leciał niemiłosiernie szybko. Nim się obejrzałam, musiałam powoli zbierać się na spotkanie z panem Adamsem. Jednak najpierw zadzwoniłam do prawnika mojej matki, który był bardzo dobry. Potrzebowałam jakiejś porady prawnej, a Brian Walker przyszedł mi pierwszy do głowy. Powiedział, że gdybym w razie otrzymała jakąkolwiek umowę, to mogłam się do niego zgłosić tego samego dnia, ponieważ nie miał za dużo klientów. Cieszyłam się z takiego obrotu spraw.

       O trzynastej trzydzieści siedziałam już w taksówce, która wiozła mnie do studia muzycznego „You can do anything"*. Niestety nie mogłam poruszać się jeszcze swoim samochodem, gdyż moje żebra do końca się nie zrosły. Wiedziałam, że potrzebowały czasu, ale ja, nie miałam go zbyt wiele. Czy się stresowałam? Jakoś nie za bardzo. Byłam tego zdania, że skoro dostałam propozycję, to powinnam z niej skorzystać. Dlatego nie obawiałam się, że coś mogło pójść nie tak.

        Na miejscu byłam z dziesięć minut przed czasem. Taksówka zatrzymała się przed budynkiem – sporych rozmiarów. Dach wykonany był z ogromnej kopuły, z której, jak się domyślam, łatwo obserwować niebo. Całość wyglądała jak jeden wielki kongres, nie jak studio muzyczne. Elewacja miała kolor beżowy. Nie był on ani za ciemny, ani za jasny. Wzrok przykuwał wielki szyld z nazwą, który idealnie pasował do wszystkiego. Zauważyłam, że budynek posiada przestronne okna, z których można wiele zobaczyć. Wchodząc do środka, trzeba było pokonać wielkie szklane drzwi. Były dosyć masywne, a zarazem ciężkie. Miałam mały problem, by je pchnąć z lekkością. Na szczęście przy nich stali dwaj ochroniarze, którzy pomogli mi z nimi. Potrzebowali moich danych, dlatego podałam im dowód osobisty. Po dokładnych oględzinach jeden miły, łysy pan zaprowadził mnie do pomieszczenia, w którym miałam spotkać się z Adamsem.

Judith Campbell - w pogoni za marzeniamiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz