- Co z nim? - zaczepiłem lekarza na korytarzu, aby powiedział mi o aktualnym stanie szatyna.
- Organizm nie podjął walki, więc nie udaje nam się wyleczyć zapalenia płuc. Wczoraj dostał gorączkę, którą bezskutecznie próbujemy zbić.
- Nie macie jakiś środków? Leków?
- Stosujemy wszystko, co mogłoby pomóc - westchnął. - Nie możemy więcej niż zrobić, gdyż leki mogą go zabić. Najgorsze jest to, że przez ostatnią dobę gorączka nie spadła ani trochę, a podwyższyła się.
- Co chce pan przez to powiedzieć? - zmarszczyłem brwi. - Wyjdzie z tego, prawda?
- Powinien pan przygotować się na najgorsze - dodał tylko i odszedł.
Już pierwszego dnia ten lekarz zlecił mi zrobienie badań na wszelki wypadek, gdybym ja sam był nosicielem wirusa Hiv. Aby moje kłamstwo się nie wydało, zgodziłem się na to. Dzięki temu dostawałem informacje z pierwszej ręki. Szatyn ciągle mnie okłamywał i zapewniał, że jest lepiej. Wczoraj uśmiechał się i żartował, że lekarze nie znają się na chorobach i medycynie. Ale ja wiedziałem, że jest z nim źle. Miał ciągłe napady kaszlu i siły go opuszczały.
Teraz wszedłem do sali i spojrzałem na niego. Był zmęczony, widziałem to po jego twarzy. Spojrzał na mnie zbolałym wzrokiem i delikatnie się uśmiechnął. Pot gościł na jego czole.
- Cześć Harry - przywitał mnie, próbując podnieść się, by usiąść i oprzeć plecami o poduszkę.
To go jednak tak zmęczyło, że na nowo zaczął kasłać. Spuściłem na sekundę wzrok, aby już w następnej, niepewnie na niego zerknąć. Podszedłem bliżej i zająłem miejsce na stołeczku obok łóżka. Ile ja się wykłóciłem o niego z lekarzem. Z początku nie chciał pozwalać mi na siedzenie tutaj przez długi czas, ale po użyciu dosadnych argumentów, odpuścił.
- Witaj, Lou - odwzajemniłem uśmiech i ścisnąłem lekko jego dłoń, uważając na rurki, do których był podpięty. - Jak się dziś czujesz?
- O wiele lepiej - ożywił się na chwilę. - Chyba mi już przechodzi, czuję się naprawdę dobrze. A jak tam u Evelyn? Radzicie sobie z Pchełką?
Powoli zacząłem opowiadać mu o wydarzeniach, jakie przegapił z naszego życia. Uśmiechał się ciepło, gdy wspominałem o dziewczynce. On naprawdę pokochał to dziecko i nie czułem się z tym źle.
Gdy jechałem tu, do szpitala, Eve zostawała u swoich koleżanek. Nie mogła dowiedzieć się, że z Lou jest źle i niedługo od nas odejdzie. Lepiej jej było ze świadomością, że szatyn jest szczęśliwy gdzieś tam, ze swoją rodziną, domem z ogródkiem i psem.
Moja wizyta miała się ku końcowi. Nie mogłem siedzieć tu zbyt długo, gdyż Louis potrzebował odpoczynku.
- Widzimy się jutro? - zapytałem, podnosząc się z siedzenia.
- Jasne - uśmiechnął się.
- Odpoczywaj - szepnąłem, nachylając się, aby złożyć delikatny pocałunek na jego czole.
Sam nie wiedziałem, co mnie do tego pchnęło. Gdy tylko zauważyłem to szczęście w jego oczach już wiedziałem, że nie żałuję. Mógłbym codziennie witać go pocałunkiem w czoło. To musiało być dla niego ważne.
- Dziękuję - równie cicho odpowiedział i dłonią dotknął mojego policzka, gdyż jeszcze się nie wyprostowałem. - Do jutra, Hazz.
Po szpitalu nie wróciłem od razu do domu. Był dwudziesty trzeci grudzień, więc za jeden dzień miały być urodziny Louisa. Kupiłem dla niego dużą czekoladę. To był nasz zwyczaj. Jeszcze wtedy, zanim przestałem się do niego odzywać, kupowaliśmy sobie nawzajem na urodziny słodycze. Jako dzieciaki szaleliśmy za nimi. Rodzice jednak nie pozwalali nam jeść jej za dużo, więc stwierdziliśmy, że w dzień urodzin nie mogą nam tego zakazać. To stało się tradycją. Planowałem ją odbudować.
Najbardziej pragnąłem powrotu do zdrowia Louisa. Chciałem, abyśmy święta spędzili razem, zjedli świąteczny obiad przy wspólnym stole. To mogło się udać, zanim jeszcze dowiedziałem się o jego chorobie. Wszystko wydarzyło się tak szybko, tak nagle. Uważałem to za złośliwość losu. Niestety nic nie mogłem zrobić.
Rano wstałem jako pierwszy, jak zwykle zresztą. Evelyn odebrałem późno od koleżanki, więc moja księżniczka wciąż smacznie sobie spała w łóżku wraz z Pchełką w jej nogach. Sam zabrałem się za przygotowanie śniadania. Przechodząc przez salon zerknąłem na choinkę. Była naprawdę piękna.
Podczas przyrządzania kakao, usłyszałem dzwonek swojej komórki. Zostawiłem telefon na stoliku przy kanapie. Poszedłem do niego i odebrałem. W międzyczasie wycierałem swoje dłonie w ściereczkę.
- Słucham? - odezwałem się, aby mój rozmówca wiedział, że go dobrze słyszę.
- Pan Styles? - zapytał mężczyzna po drugiej stronie.
- Zgadza się, o co chodzi? - zmarszczyłem brwi.
- Z przykrością informuję o śmierci pana Tomlinsona. Odszedł dziś w nocy, czy mógłby pan przyjechać do szpitala?
- Ja... - urwałem, nie wiedząc co powiedzieć.
To musiała być jakaś cholerna pomyłka. Louis nie mógł odejść. Wczoraj jeszcze z nim rozmawiałem, czuł się dobrze, nie było aż tak źle. To nie mogło nadejść tak szybko, nie teraz, nie dziś, nie w jego urodziny. Odłożyłem telefon i schowałem twarz w dłoniach, a po moim policzku zaczęły spływać pierwsze słone łzy.
:::::::::::::::::::::::::::::::::::::
Witajcie asy!
Zaznaczam, że to jeszcze nie koniec!
Jaka jest wasza reakcja? ^.^
Wczoraj udało mi się napisać dwa rozdziały tutaj :D
Dobranoc ♥
Dziękuję za gwiazdki i komentarze! ♥
CZYTASZ
House of Cards ~Larry ✔
Hayran KurguPrzechodziłem obok niego. Dzień w dzień. Ciągle tam przebywał. Przeważnie spał, a gdy tego nie robił, patrzył tępym spojrzeniem przed siebie. Inni też go mijali. Nikt nie zwracał na niego uwagi. To przypadkowe spotkanie zmieniło moje życie, jak kie...