*****

3.1K 384 227
                                    


Widziałem to. Byłem przy tym, gdy to wszystko się wydarzyło. Każda pojedyncza karta historii tworzyła całość. Kiedyś nic nieznaczące chwile tworzyły się w podstawę. Zaczynały wszystko.

Stałem w ciemnym pomieszczeniu. Prawdopodobnie było ogromne, gdyż nie byłem w stanie dostrzec  ani wyczuć ściany. Błądziłem kilka minut, aby zawsze na koniec znaleźć się w tym jednym, szczególnym miejscu - domu.

Przede mną stał ogromny domek... domek z kart. Nie były to zwyczajne karty do gry, którymi często gra się w kasynach. Nie. One były inne, wyjątkowe. Przyjrzałem się z bliska i od razu zauważyłem roześmianą twarz szatyna na kilku z nich. To był Louis, mój mąż, najlepszy przyjaciel, kochanek, wspaniały ojciec. Był kilkoma osobami na raz. Odgrywał wiele ról.

Obszedłem karcianą budowlę z drugiej strony i przyjrzałem się setkom kart. Te na samym dole przedstawiały malutkiego szatyna. Odnalazłem nawet tę, na której przytulał swojego dziadka. Sunąc wzrokiem w górę zacząłem zauważać, jak Louis się zmieniał. Wyrósł z pieluchy, potem pierwsze raczkowanie, pierwsze stawiane kroki i pierwszy zbudowany zamek z klocków. Następne karty z białego koloru stawały się szare, ciemne i brzydkie. Przedstawiały one szatyna jako licealistę. Na samej górze dostrzegłem czarną kartę, która odróżniała się spośród innych. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem delikatnie opuszkami palców jej powierzchnię. Ukazywała Louisa, chociaż z ledwością go rozpoznałem. Leżał na szpitalnym łóżku i wydawał się taki malutki i słaby, jakby miał zaraz wtopić w materacem i zniknąć.

Gdy zabrałem rękę, ta czarna karta zaczęła się kruszyć, aż w końcu zniknęła. Tak samo zachowała się cała reszta. Bałem się, że zniszczę tę karcianą budowlę. Była piękna, a przeze mnie rozpadała się, na moich oczach ginęła. Gdy ostatni szary prostokąt zniknął, wszystko się zatrzymało. Domek został zniszczony, ale tylko do połowy. Nie wiedziałem co się dzieje. Zacząłem rozglądać się za kartami, którymi mógłbym naprawić swój błąd. Niczego nie znalazłem.

- Przepraszam - szepnąłem, czując jak pojedyncza łza spływa mi po policzku.

Było mi smutno, że zniszczyłem coś pięknego. Ktoś się napracował, aby zbudować ten imponujący domek z kart. Gdy byłem dzieckiem, sam próbowałem taki ułożyć, ale to było za trudne. Nie udawało mi się i rezygnowałem.

Sięgnąłem dłonią do policzka, aby wytrzeć słoną kroplę. Nagle coś zaczęło się dziać. Nie wiadomo skąd pojawiły się inne karty, były śnieżnobiałe, jak te, które znajdowały się przy podstawie. Byłem zszokowany, gdy na jednej z nich rozpoznałem swoją twarz. O co tu chodziło? Podszedłem bliżej i wpatrywałem się w przepiękny obrazek. Byłem na nim ja, szatyn, Evelyn oraz Max wraz z Pchełką. Pamiętałem ten dzień, zrobiliśmy to zdjęcie zaraz po tym, gdy Niall mianował Maxa szefem kuchni  w restauracji. Byliśmy tacy dumni, tacy szczęśliwi.

Ta  karta została umieszczona na samej górze. Pod nią znajdowało się wiele innych, które przedstawiały te wszystkie osoby. Osobno były zwykłymi kartonikami, ale razem tworzyły coś pięknego. To jak mozaika wspomnień. Było tu wszystko.

Obejrzałem się za siebie i zauważyłem inne wyjątkowe budowle. Wcześniej ich nie dostrzegłem. Niektóre były piękne i wysokie, inne powoli się budowały. Wśród domków znajdowały się też i takie, z którymi nie działo się nic. Karty były czarne, a większość z nich leżała porozsypywana na ziemi. Przy jednej z niszczejące budowli stał człowiek. Wyglądał na nastolatka, lecz z pewnością był młodszy od Maxa. Wyglądał na roztrzęsionego. Jego dłonie drżały, gdy próbował łapać upadające karty.

- Dam radę - powtarzał. - Dam radę.

- Kim jesteś? - zapytałem.

- Dam radę - zdawał się mnie ignorować.

Zamiast dalszego wypytywania go o imię, przyjrzałem  się dokładnie rozsypującemu się domkowi z kart. Miał kolor szary, a w niektórych miejscach pojawiała się czerń. Na kartonowych prostokątach widziałem momenty z życia chłopaka. Był zagubionym dzieciakiem, ciął się i co noc płakał w poduszkę. Na kilku kartach był razem z kolegą z klasy, a może swoim chłopakiem? Tak, zdecydowanie to drugie, gdyż trzymali się za ręce i patrzyli na siebie w taki sposób, w jaki zwykle ja patrzę na Lou. Podniosłem wzrok wyżej i zauważyłem kolejną kartę przedstawiającą załamanego chłopaka. Tym razem osób uwiecznionych na niej było więcej. Wyglądało to, jakby śmiali się i znęcali nad  szatynem. Obok znów zauważyłem zdjęcie ukazujące poranione nadgarstki i żyletki. To był bardzo smutny widok. Zdążyłem zauważyć kartę, na której znajdował się chłopak pośród krwi. Po chwili ta karta zaczęła spadać, lecz szatyn nie zdążył jej złapać. Próbował odbudować domek, ale to było niewykonalne.

- Will - usłyszałem cichy szept po swojej lewej stronie.

Głos nie należał do szatyna, którego już widziałem. Ten ciągle powtarzał ,,dam radę". Druga postać, jaką był wysoki blondyn ze zdjęć, stała obok niego.

- Wszystko będzie dobrze - zapewnił i złapał jedną ze spadających kart.

Podszedłem bliżej i przyjrzałem się jej dokładniej. Przedstawiała jakąś dziewczynę z telefonem, która stała za samochodem i prawdopodobnie robiła zdjęcia tej dwójce podczas pocałunku. Czy to przez nią życie Willa właśnie się sypało? Czy to  ona do tego doprowadziła?

- Wszyscy wiedzą - zaszlochał szatyn. - Ja nie chciałem tego zrobić, ja...

- Nie pozwolę ci odejść, Will - zapewnił. - Razem damy radę.

Chwycił dłoń szatyna i pocałował jego kostki. Następnie razem zaczęli łapać upadające karty, które w ich rękach zmieniały kolor z ponurej szarości, na śnieżny biel. Zdjęcia na kartach również się zmieniały. Nie było tam widać łez, krwi i bólu. Zamiast tego widziałem szczęście, radość miłość.

Ten karciany domek przestał się rozpadać. Zamiast tego znów zaczął piąć się w górę. Wszystko to za sprawą tych dwóch nastolatków. I Will miał rację, teraz na pewno da radę.

Odszedłem stamtąd i spojrzałem jeszcze raz na zniszczone budowle. Było ich naprawdę dużo, za dużo. Im nie udało  się pomóc, nie dało się uratować. Już na to za późno.

Tymi domkami z kart są ludzkie życia. Wystarczy tylko jedna niewłaściwa decyzja, jedno słowo, jeden niewłaściwy człowiek, a cały karciany domek się rozsypie.

Dlatego powinniśmy budować karciane domki, a nie je niszczyć. Należy stać się podporą dla słabych konstrukcji, nie pozwolić im się rozpaść. Bo życie ludzkie jest kruche i nietrwałe, jak domek z kart.

Gdy się obudzę, zobaczę niebieskie tęczówki swojego męża, mojego domu. I tak będą wyglądać nasze poranki. Bo dopóki on przy mnie jest, ja jeszcze istnieję, dopóki nie przestanie mnie kochać,  nasz wspólny karciany domek będzie stał i piął się wysoko ku niebu. Z każdą dołożoną kartą będzie coraz trudniej, ale z jego pomocą dam radę. ,,Dam radę".

::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::

Witajcie asy!

To już koniec tego opowiadania.

Wiem, że ten rozdział  zawiera sporo powtórzeń, ale tak już musi być  ;)

Dziękuję każdemu, kto poświęcił swój czas na przeczytanie tego i pozostawienie po sobie gwiazdki czy komentarza!

Teraz zapraszam na inne swoje opowiadania, które mogą być lepsze lub gorsze, gdyż nie wszystko mi się udaje napisać tak, jakbym tego chciała. Zajrzyjcie od czasu do czasu na profil Siegusia ^.^

Dbajcie o swoje karciane domki i nie pozwólcie nigdy im się rozpaść!

Jeszcze raz dziękuję

~Porucznik ♥

House of Cards ~Larry ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz