31

754 70 2
                                    

Ile razy Amalie umierała?

Gdy była człowiekiem i skoczyła z klifu. To raz. A potem, gdy walczyła za swoje siostry na Hybernii i znowu tonęła. Znowu w morzu. Dwa. No i teraz. Gdy krew płynęła z jej ran i życie powoli z niej uciekało. Czuła, jak słabła. Z każdą sekundą dryfowała na granicy świadomości. Trzy.

Nie znalazł się nikt, kto zechciałby jej pomóc. Nie było nikogo, kto przejął by się jej losem. Amalie umierała. Samotna i opuszczona.

Nagle całe jej ciało spowił ogień. Płonęła. Z gardła wyrwał się ochrypły krzyk. Każda komórka  rwała nieznośnym bólem. A jej głowa! Na Kocioł! Dłużej tego nie zniesie! Oszaleje! Ten ból był nie do wytrzymania! Żadne tortury na Hybernii nie przygotowały ją na coś takiego. Żadne. Jej organizm walczył z jakiś wrogiem. Czymś, co trawiło ją od środka. Czymś potężnym, silnym. Litościwie nie dane było jej stracić przytomności. Ani na sekundę nie mogła nie czuć bólu. Cierpiała przez cały ten czas. 

Nie wiedziała ile trwały te męki. Nie wiedziała jak długo była pół przytomna. Ale gdy otworzyła oczy, wiedziała, że żyje. Wciąż czuła pulsujący ból. Ale gdy dotknęła dłonią brzucha, nie znalazła żadnych ran. Nie miała pojęcia co się stało. Ani jak się uwolniła. Jej dłonie nie były już skrępowane. 

Powinna być martwa! Amalie powinna skonać! A mimo to... żyła. Jakimś cudem. Spróbowała się podnieść, ale była jak nowo narodzone kocię. Nie miała siły. Nie była w stanie absolutnie nic zrobić. Rozejrzała się dookoła. Las, wszędzie las. Było ciemno. Noc. Słyszała odgłosy leśnego życia. Czuła rosę na trawie pod palcami i wilgotne powietrze przesycone zapachem ziemi. Nie czuła za to śmierci i krwi. Niczego, co powinno pozostać po jej walce z fae.

Amalie syknęła i podniosła się do pozycji siedzącej. Rozejrzała się dookoła. Nic nie wskazywało na to, że ktoś ją odnalazł i uzdrowił. Nie było żadnych śladów obcych. Fea, ludzi, czy kogokolwiek innego.

A jednak tak właśnie się stało. Dysząc ciężko i pocąc się, z trudem dźwignęła się na nogi. Drżały, gdy spróbowało pójść przed siebie. Po zaledwie dwóch krokach runęła z powrotem na mokrą trawę. Zaklęła paskudnie. Była zbyt słaba... Taka słaba. Taka ludzka...

Z lękiem dotknęła uszu. Serce waliło jej jak oszalałe, ale uszy nadal były szpiczaste. Jak u fae wysokiego rodu. Odetchnęła z ulgą. Nie stała się na powrót człowiekiem. Nie wiedziała, czy przywykłaby znowu do życia w ludzkim, pełnym ograniczeń, ciele. Poza tym trwała wojna. A ona miała zadanie. Misję. Nie mogła być człowiekiem, który nie będzie w stanie walczyć z fae.

Jak na razie jednak, nie mogła nawet chodzić. A skoro tak... Położyła się wygodnie w trawie. Zamknęła oczy. I słuchała. W lesie tętniło życie. Gdzieś tam ptak poderwał się do lotu, szeleszcząc liśćmi, gdy wzbijał się w powietrze. Usłyszała pisk gryzoni. Daleko. Bardzo daleko. I przyczajony wąż, syczący cicho, gdy podkradał się do swojej ofiary. Amalie słyszała to wszystko i czuła. Jej zmysły były wyostrzone. Nienaturalne, nawet jak na zdolności fae. Czy to dlatego, że była przemienioną?

Czy to może, dlatego że umarła?

Drgnęła.

Tak było. Umarła. Czy tylko umierała? Nie umiała tego pojąć. Nie wiedziała ile czasu upłynęło. Niczego nie wiedziała. A mimo to... Miała pewność. Żyła. Wojna trwała, a ona potrzebowała siły. Odpoczynku.

Nie było na to czasu.

Otworzyła oczy. Jakimś cudem zaczął wstawać świt. Nie odczuła chłodu poranka, zbyt obolała. Zbyt zmęczona. Spróbowała wstać znowu. I tym razem nie runęła po przejściu paru kroków. Obijała się o drzewa. Musiała się podpierać, ale szła. Szła i nie oglądała się za siebie. Cokolwiek się wydarzyło, cokolwiek ją ocaliło... Nie mogła ryzykować, że wróci. Ciała zamordowanych żołnierzy zniknęły. Stworzenia dzienne zaczynały wstawać, gdy w szarym świetle poranka Amalie przechodziła obok. Uciekały na jej widok. Była czymś dziwnym i obcym. Niebezpiecznym. Ptaki z wrzaskiem podrywały się do lotu, wiewiórki skakały po drzewach w panicznej ucieczce, zające zamierały w bezruchu, a potem rzucały się do biegu i znikały w gęstwinie. Nie miała im tego za złe. To było rozsądne, gdy przez las szedł ktoś taki jak ona.

Niebezpieczny. Ranny, ale wciąż niebezpieczny.

Przedzierała się przez las. Z każdym krokiem świat zalewało słońce. Szła mniej więcej w kierunku obozu Ilyrów. Ale po co? Rhys podejrzewał ją o zdradę. Może powinna sobie darować? Zaszyć się gdzieś w świecie i przeczekać? Była sama. To dla niej żaden problem...

Ale nie. Nie mogła tego zrobić. Zostało jej coś jeszcze. Miała do zrobienia jeszcze jedną rzecz.

Na kogo polowali żołnierze z Hybernii?

Zachwiała się. Szła za długo. I nie jadła od... Od dawna. Dopiero teraz sobie uświadomiła. Była cholernie głodna. Kiedy ostatnio coś miała w ustach?

Ile czasu była nieprzytomna? Jak długo to trwało? Właściwie to co? Uzdrawianie? Nie wiedziała. Czym był ten proces? Z czymś jej się kojarzył, ale otępiały umysł nie wiedział z czym...

Zacisnęła usta. Z jękiem się schyliła i obmacała swoje nogi. Miała noże. Wciąż miała swoją broń. Dobrze.

Musiała przeskoczyć. Skupiła się, a potem rozpłynęła się w powietrzu.

Udało się, choć bolało jak cholera. I nawet wylądowała mniej więcej w obozie wojsk Rhysa. Co prawda rozminęła się w swoich szacunkach o kilkaset metrów i miała jeszcze spory kawałek do przejścia, ale ważne, że była już na miejscu.

Prawie była.

Słaniając się, weszła do obozu. Dziwne, ale nie zastała niemalże nikogo. Żadnej krzątaniny, tak typowej dla tego miejsca. Nie słyszała sprośnych żartów żołnierzy, ani dźwięku zderzającej się stali, ani rozkazów wykrzykiwanych ostrym tonem. Co się tutaj działo?

Musiała znaleźć Rhysa. Morrigan. Kasjana. Albo Azriela. Kogokolwiek.

Zlokalizowanie namiotu Rhysa zajęło jej najmniej czasu. Ale księcia tam nie było. Amalie snuła się bez celu wszędzie, gdzie mogłaby natknąć się na wewnętrzny krąg Dworu Nocy. Nic. Nikogo.

Nie zaniepokoiła się. Nie mogła się przestraszyć. Nie ona. Dopóki nie ustali faktów. Potem będzie działać.

Ale nie dane jej było się czegokolwiek dowiedzieć. Bo gdy opierała się o drzewo, poczuła, że ktoś używa Kotła. Zacisnęła oczy. Wiedziała. Czuła jak Kocioł ją wzywa. Czuła jego moc. I wiedziała, że niszczy. Że zabija. I że sprawia mu to przyjemność.

Spóźniła się. Król przystąpił do ataku. I to był TEN plan. Całkowite unicestwienie Prythianu.

A ona nie miała siły, by walczyć.     


~*~


Dziękuję za gwiazdki i komentarze! :)

Pozdro!

N.C.

Zdrajczyni ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz