{4}

168 30 7
                                    

— Au — syknęła Sadie, gdy z hukiem upadła na pokładowe deski. Chwilę wcześniej spadała do wody i gdyby nie nadwyraz szybka reakcja oraz prędkość, z jaką latał Blade, który zdążył ją pochwycić w ostatnim momencie, najprawdopodobniej byłaby już martwa.

— Co ty do cholery myślałaś !? — wrzasnął Kyler, który pojawił się przed nią. Chłopak wyglądał jak śmierć, miał nienaturalnie bladą cerę oraz cienie pod oczami, a jego usta były sine. Jak gdyby cały ten czas, gdy nie było go z Sadie, spędził na mrozie. Do tego pojawiał się i znikał w krótkich odstępach czasu, jakby coś blokowało przekaz. Sadie patrzyła się na niego oniemiała. Nie widziała go już od tak wielu dni, że poczuła dziwną ulgę, gdy w końcu mogła zobaczyć jego twarz.

— Ja... — mruknęła dziewczyna, nie wiedząc co odpowiedzieć.

Chciałam polecieć? Być wolna? Bałam się? Chciałam się wydostać? Uciec? – Te wymówki teraz wydawały jej się błahe. Czuła się niczym mała dziewczynka, która właśnie miała dostać manto od rodziców.

— Nie warz się, nigdy, robić czegoś takiego ponownie — powiedział Kyler tak przepełniony emocjami, że wydawało mu się, że zaraz wybuchnie. Strach mieszał się z ulgą, gniew ze współczuciem, a to wszystko dopełniał jeszcze smutek. Sadie nie wiedziała co powiedzieć, gdy patrzyła w zielone, wystraszone oczy chłopaka. — Wystarczy, że jedno z nas już jest martwe. — Dodał Kyler i zniknął. Nie miał energii, by dłużej pozostać widzialnym. Dziewczyna została sama na pokładzie z głośno bijącym sercem i oczami otwartymi szeroko. Blade siedzący obok niej parsknął, przyciągając jej uwagę, a następnie wzbił się w górę, owiewając ją chłodnym powietrzem. Gdy marynarze zaczęli wychodzić na pokład, ona wciąż tam siedziała. Mijali ją, spoglądając w jej kierunku z kpiącymi zdziwieniami na twarzach. Ona jednak ani drgnęła. Rozglądała się dookoła, jakby była była na wpół we śnie, wolno odwracała głowę, jej spojrzenie było rozleniwione. To nie było tak, że nie mogła uwierzyć w to, co się stało, wręcz przeciwnie, była wszystkiego świadoma. Nikt jej nie opętał, nikt nie podjął za niej tej decyzji. Nikt nie zmusił jej, by wyszła na bukszpryt. To wszystko zrobiła ona, od początku do końca... i to właśnie ją przerażało.

•••°°°•••

Dni mijały, a Sadie powróciła do tego dziwnego stanu otępienia, w którym tkwiła niemalże od początku wyprawy. Piętnastego dnia podróży zaczęły się problemy. Wiatr kompletnie ucichł, woda na morzu zaczęła bardziej przypominać taflę jeziora, nie miała nawet najmniejszych zmarszczek. Taki stan utrzymywał się długo, zbyt długo. Na statku zaczynały kończyć się powoli zapasy, a jakby tego było mało, rozprzestrzeniła się jakaś parszywa choroba. Ćwierć załogi leżało pod pokładem, niezdolna do pełnienia służby. Racje żywnościowe drastycznie ograniczono, mężczyźni żywili się czerstwym chlebem i wodą, wino, jak i lepsze jadło skończyło się wiele dni wcześniej.

Archer został przydzielony do pomocy medykowi, chodził za nim krok w krok i wykonywał jego polecenia, Ian uzupełniał braki w załodze, czyli robił to, co akurat mu kazali, Sadie natomiast siedziała na pokładzie i szorowała podłogę. Nie dała się od tego oderwać, to zajęcie jako jedyne pozwalało jej zapomnieć. Nie musiała rozmawiać z nikim, wykonywać niczyich poleceń, od szorowania bolały ją wszystkie mięśnie, ale uznawała to za plus, dzięki temu zasypianie w nocy nie było aż takie ciężkie.

Waverly natomiast krążyła po pokładzie, często pokazywała się w kuchni i zaglądała do chorych, wszędzie było jej pełno. Była dobrym kapitanem, wiedziała, że nie mogła skryć się w swojej kajucie i czekać tam na poprawę sytuacji. Była ze swoimi ludźmi, jadała i przebywała z nimi i choć ewidentnie wszystkie te problemy odbijała się na niej zarówno psychicznie, jak i fizycznie, ta starała się nie dawać tego po sobie poznać. Bo gdyby ona się załamała, pociągnęłaby cały statek na dno. Co jednak nie zmieniało faktu, że była chodzącym kłębkiem nerwów. Naskakiwała na ludzi za nawet małe uchybienia, lecz załoga zdawała się nie mieć jej tego za złe. Chyba dlatego, że widzieli, w jak ciężkiej sytuacji się znaleźli, tak samo zdawali sobie sprawę, że Waverly robiła wszystko by im jakoś pomóc, aby przetrwali jakoś tę nieszczęsną podróż.

Sadie zeszła pod pokład kilka godzin po zachodzie słońca, udała się prosto do swojego kąta, omijając liczne hamaki okupowane przez chorych członków załogi. Pod pokładem śmierdziało potem i wymiocinami, do tego słoną wodą oraz nieświeżą rybą. Lecz do tego zapachu można było przywyknąć. Dziewczyna zobaczyła kątem oka Archera, który obkładał zimnymi okładami czoło jednego z marynarzy. Yotham siedział przy jednej ze skrzyń, przechowującej bogowie jedynie wiedzieli co i bawił się kawałkiem spróchniałej deski oraz starym, zardzewiałym kawałkiem metalu. Sadie najpierw podeszła do Kylera, spojrzała na jego bladą twarz, na chwilę zamarła, stojąc tak nad ciałem na wpół martwego chłopaka. Oczyściła swój umysł ze wszelkich myśli i po prostu patrzyła na niego, jakby w nadziei, że zaraz miał się obudzić, otworzyć oczy. Po kilku albo i kilkunastu minutach z bólem serca oderwała od niego spojrzenie i stanęła przy Bassetcie. Rany chłopaka goiły się ładnie, nie widać było oznak żadnego zakażenia, jego wybudzenie się według pokładowego lekarza było kwestią czasu. Mijały jednak dni, a chłopak marniał w oczach, nie otwierając nawet na chwilę oczu. Dziewczyna po upewnieniu się, że wciąż oddychał, cofnęła się do swojego hamaka i położyła się na nim, zwijając swoje ciało do pozycji embrionalnej. Była wykończona po całym dniu szorowania pokładu i naczyń w kuchni, miała dłonie pozmarszczane niczym osiemdziesięciolatka, a mięśnie rąk i barków bolały ją okrutnie. Dlatego sen nadszedł szybko.

Gdy się obudziła przed wschodem słońca, czuła się parszywie. Bolał ją brzuch i głowa, czuła okrutne mdłości, a gdy wstała, by wyjść na pokład i zacząć go czyścić, dostała zawrotów głowy. Zagryzła jednak zęby i wzięła do ręki wiadro wraz ze szczotką.

Czuła się nie najlepiej. Jednak nie miała zamiaru użalać się nad sobą nawet minuty. Powinna była się cieszyć, że jeszcze żyła, w przeciwieństwie do tak wielu osób poległych w Rastrow — tak myśląc, upadła na kolana i zaczęła szorować pokład.

Minęło kilka godzin, a mdłości przybrały na sile. Sadie czuła żółć, która paliła jej przełyk, jednak szorowała dalej. Plecy, z racji tego, że nie podniosła się z przykuca od dłuższego czasu, okrutnie ją bolały, a w szczególności szyja, która do tej pory była cały czas pochylona. Dziewczyna czuła krople potu na czole, choć było jej nad wyraz chłodno.

Zajęta sobą i swoimi dolegliwościami, nie zauważyła, że od jakiegoś czasu była obserwowana.

— Mam już tego dość — syknęła kobieta i bojowo ruszyła przed siebie, jednak powstrzymał ją mocny uścisk na ramieniu.

— Czego? — zapytał Ian, spoglądając na Waverly z niepokojem. Oboje stali z boku i patrzyli, jak Sadie bez słowa szorowała drewnianą podłogę. Wyglądała jak siedem nieszczęść, blada i chuda... pokonana.

— Jak to czego? Tego jej otępienia! Czas to zakończyć – powiedziała zdeterminowana kobieta, machając niedbale ręką w kierunku Sadie.

— Ona potrzebuje czasu — powiedział Ian, mocniej zaciskając dłoń na ramieniu Waverly. — Przeżyła wiele. To cud, że w ogóle wychodzi spod pokładu. Musimy jej dać przestrzeń, żeby zebrała się do kupy, żeby zakończyła żałobę. — Powtórzył dokładnie to, co przez te dni tłumaczył mu Archer.

— Dostała czas. Dostała kupę czasu i przestrzeni, a jest coraz gorzej — syknęła pani kapitan, piorunując wzrokiem pół-demona. — Więc albo mnie puścisz i pozwolisz działać, albo jak morze kocham, wypchnę cię za burtę.

Ian zmarszczył brwi, lecz Waverly nie czekała na jego decyzję, szarpnięciem wyrwała rękę z uścisku mężczyzny i odeszła. On nie zareagował, gdy ta szła butnym krokiem w kierunku Sadie.

TrzynastkaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz