Rozdział 1

1.6K 103 81
                                    

Jasper, dziesięć miesięcy po pogrzebie

Żałoba ma swoje fazy. Na początku jest niedowierzanie, potem gniew rodzący się we wnętrzu, trudno go opanować i nie atakować wszystkich dookoła, dopiero po kilku miesiącach, kiedy teoretycznie powinno być okay, człowiek staje się obojętny. Obojętny na siebie, innych i cały świat. Jestem w fazie obojętności, nicości.

Obracam się na prawy bok i dotykam długich, hebanowych włosów Raven. Jest już taka duża i ruchliwa. Nie daje mi spać czasem w nocy, jest królową nocnych pogaduszek, potem rano trudno jej wstać. Zerkam na zegarek, dochodzi ósma. Za godzinę powinienem być w M&B i przeprowadzać rozmowy kwalifikacyjne na miejsce kelnerki, w ogóle mi się do tego nie spieszy.

― Wstajemy, bobasie ― szepczę cichutko do jej ucha.

Zakrywa oczka dłońmi i chowa się głębiej pod kołdrę. Czasem mam wrażenie, że jest wcieleniem mojej żony tylko w wersji mini.

― Może dziadek Cayo weźmie cię na lody ― zachęcam ją, prostując się na rogu łóżka.

Wygląda ogromnymi ślepiami zza jasnej pościeli. Jej oczy zawsze się śmieją, są cudowne. Błękit oceanu bijący nich jest po prostu niepowtarzalny. Za każdym razem, kiedy patrzę w nie, widzę też ją...

― Lody? ― powtarza szeptem w uroczy sposób.

― Masę lodów ― uśmiecha się do niej łagodnie, hamując łzy.

Przełykam ślinę i odtrącam obraz Al z głowy. Nie teraz, nie w tym momencie. Muszę się obudzić do życia.

― Wstaliście? ― drzwi otwiera Renee, matka Al, sam nie wiem jak ją teraz nazywać.

Kiwam głową i biorę pierwszy lepszy t – shirt z szafki, zarzucam go na wiotkie ciało. Czuję na sobie oceniający wzrok Renee, ale nie wypowiada jednak siedzących głowie słów na mój temat. Nauczyliśmy się w tym domu, że nie wolno wypowiadać się w sprawach: mojego stanu i Alicii, nawet nie wypowiadamy jej imienia przy stole.

Raven zostaje przebrana przez babcię. Oboje śmieją się i świetnie bawią, dokonując swój poranny rytuał ubierania. Obserwuję to ze zbierającymi się łzami, trudno mi myśleć pozytywnie, nawet kiedy widzę radość córki. Próbuję udawać, zakładać maski i kamuflować się, ale już nic nie będzie takie samo.

― Śniadanie jest w jadalni, Jas ― zwraca się do mnie kobieta, do której jeszcze kiedyś potrafiłem powiedzieć mamo.

― Dzięki, zjem w pracy ― rzucam pod nosem.

Czuję, że wpatruję się dłużej niż zwykle. Zazwyczaj jest to pięć, maksymalnie dziesięć sekund. Dziś trwa ponad minutę.

― O co ci chodzi? ― Patrzę na nią oschły, zawiązując ciemnozielony fartuch z knajpy.

― Nie uważasz, że Raven powinna chodzić do żłobka? Poznałaby dzieci w swoim wieku, mogłaby się wyszaleć... ― mówi to zestresowanym głosem.

Marszczę brwi i zaciskam mocno pasek fartucha.

― Myślałem, że opieka nad nią nie przeszkadza ci... ― mówię zraniony.

― Broń Boże, oczywiście, że nie przeszkadza. Nie o to mi chodziło, Jas...

― To o co?! ― unoszę głos tak głośno, że Raven otwiera szeroko oczy.

Robi mi się głupio. Moje emocje to pierdolony rollercoaster, sam siebie nie ogarniam. Odsłaniam z czoła kilka przydługich kosmyków włosów, które lecą mi prosto do oczu. Babcia mojej córki wzdycha cicho i obraca się w pięcie w stronę wyjściowych drzwi, nie ciągnie tematu, doskonale już wie, że to nie ma najmniejszego sensu. Zawsze kończy się to tak samo: kłótnią, a potem dniami ciszy. Nie potrafimy i nie chcemy rozmawiać, ten dom nie jest już taki sam jak kilkanaście miesięcy temu. Kiedyś jak wchodziło się tu, to biła taka niezwykła, pozytywna energia z każdego z nas, niestety zaczęła ona umierać z dniem narodzin Raven, pomału po prostu wyginęła.

Nietykalni | Tom 3Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz