Rozdział 7

891 76 32
                                    

Harriet

Dzisiaj wychodzę z Jasperem na ten mecz hokeja... Obawiam się jednak, że może wyjść nieco niezręcznie. Potrafimy ze sobą rozmawiać o wszystkim, ukrywając smutek i żal pod osłoną nocy, w dzień z kolei każdy z nas zakłada maskę i udaje, że żyje, mimo że oboje już dawno umarliśmy.

A co jeśli, nie będziemy wiedzieli w ogóle jak ze sobą rozmawiać?

Nie ma jednak głowy, aby dłużej o tym rozmyślać. Mam ręce pełne roboty, jedno dziecko wymazało drugie farbą po twarzy i oba teraz ryczą. Jeśli może być coś gorszego od płaczącego dziecka, to tylko dwójka płaczących wypierdków.

Próbuję opanować sytuację, jednak średnio chcą mnie słuchać. Wzdycham z frustracji i zabieram im obu pędzle z dłoni, wolę dmuchać na zimno, lepiej, że drugi raz się nie wymazały po buziach. Boję się, że zaraz wparuje tu mój szef i będę mieć przesrane, aż mi się włoski jeżą na skórze na samą myśl o tym. Steven bywa nieobliczany, jak się wkurzy, już nie raz mi pokazał, kto tu ma pełnię władzy. Ja jestem tylko pachołkiem w jego królestwie obrazów i rzeźb. Cieszę się, że dzięki zajęciom dla dzieci mniej z nim przebywam, każdy dzień spędzony nieopodal niego, powoduje, że żołądek podchodzi mi do gardła.

Dzieciaki przestają ryczeć, więc uśmiecham się lekko i oddaje im sprzęt do rąk, aby mogły kontynuować rysowanie drzew, bo dzisiejszym tematem prac jest las. Szkoda, że Raven dziś nie może tu być, ale znów zaczęła ząbkować. Kiedy mam ją blisko siebie, czuję się spokojniejsza i bezpieczniejsza, to dziwnie brzmi, lecz to prawda. Dzięki tej małej istotce potrafię przetrwać cały dzień bez papierosa i myśli o tym, co będzie jutro, a ona może sobie pobazgrać i pobyć z dzieciakami, nieco starszymi od niej.

Słyszę stłumione przez stare, grube ściany kroki szefa Stevena... Wszędzie rozpoznam ten nieco utykający sposób chodu. Poprawiam każde dziecko po kolei, aby siedziało prosto. On ma fizia na tym punkcie. Wplatam przypadkiem dłoń we włosy i czuję jeden, wielki kołtun.

Szlag...

Uchyla drzwi niepozornie i bardzo cicho, lustruje całą salę, a ja bąkam pod nosem oficjalne przywitanie. Jego wzrok przystaje na mnie jak zwykle dłużej, skanuje każdą moją komórkę, a w szczególności oczy. To obleśne uczucie, kiedy gapi się na mnie, jak na jakąś zwierzynę, nad którą ma nieograniczone panowanie. Na koniec skinąwszy głową, wychodzi z tym okropnym uśmiechem.

Opieram się o ścianę i żołądek naprawdę podchodzi mi do gardła, a głowa napełnia się wspomnieniami o podobnym wzroku jak jego i identycznej obleśnej tendencji... tyle że mojej byłej lekarki.

Drugi tydzień w ośrodku dla osób z zaburzeniami odżywiania

Jadalnia w ośrodku wydawała się jakby wyjęta wprost z filmów z lat pięćdziesiątych. Każde krzesło skrzypiało niemiłosiernie, a stoliki kleiły się od słodkich soków, jakimi próbowano nas faszerować. Próbowano to dobre określanie, były dwie rzeczy, których za nic się nie chwyciłam od samego początku do końca pobytu, przynajmniej nie z własnej woli: mięso i woda z sokiem a'la malinowym.

Pamiętam, jak usiadłam na tym okropnym krześle, obitym starym, zielonym materiałem. To było okropne uczucie. Łyżka trzęsła się w mojej dłoni na sam widok jedzenia, które wjeżdżało na nasze stoły. O ile zupy byłam jeszcze w stanie zjeść, wpierając sobie, że nie są robione na kościach, to na widok drugich dań dostawałam konwulsje. Zazwyczaj kazano nam jeść spore porcje warzyw, znaczy brokułów lub podsmażonych marchewek, plus do tego oczywiście nieco mniejsza porcja węglowodanów i mięso. Ohyda.

Tego dnia podano żeberka z kaszą i marchewką. Widok sporego kawałka mięsa przede mną powodował, że zaczynało mi się kręcić w głowie. Po dziś dzień nie wiem, dlaczego tak reaguje na wszystko, co zawiera, choć gram mięsa. Mój organizm traktuje to, jak truciznę.

Skubnęłam nieco kaszy, obliczając jej kaloryczność w głowie. To za było zdecydowanie za dużo kalorii, jak na mnie. Resztę talerza odsunęłam jak zwykle z resztą. Młode pielęgniarki obserwowały każdy mój ruch, byłam pod pełną inwigilacją. Ciekawe, czy jakby pierdnęła, to by to zauważyły...

Dziewczyny obok mnie, ledwo co tknęły z talerza. Wyglądały jak chodzące trupy. Jedząc tę pierdoloną kaszę, czułam się, jak zwycięzca, wreszcie nie byłam tą najgorszą. Jednak tak o sobie myślałam tylko ja...

Na stołówkę weszła główna lekarka, renoma tego ośrodka. Nie prowadziła mojej terapii na ogół i bardzo się z tego powodu cieszyłam, ona była szatanem w damskim ciele. Ciasny kitel opinał jej pulchne ciało, a twarz kipiała obrzydliwym, nieszczerym uśmiechem, który rzekomo miał nas uzdrowić z anoreksji... Gówno prawda.

Podeszła do mojego stolik, wertując jeszcze w notatkach bzdety. Założyłam dłonie pod ledwo widocznymi piersiami i czekałam, aż powie "Smacznego", zawsze tak robiła. Tym razem stanęła po mojej lewej stronie i chrząknęła:

― Pani Larsen, dostaję skargi, że nie chce pani spożywać posiłków w całości ― rzekła bardzo służbowym głosem.

― Chyba jak każdy tutaj ― odburknęłam pod nosem i założyłam nogę na nogę.

Była we mnie jakaś nieznana siła, która chciała siłować się z szaleńczą przewagą personelu tego miejsca.

― Nie każdy, pani koleżanki zjadają o wiele więcej. ― Aż po raz kolejny spojrzałam na ich talerze, były przecież pełne, to mój był prawie pusty, gdyby nie mięso...

― Jem ile mi potrzeba. ― Wzruszyłam ramionami, mając cichą nadzieję, że lada moment pójdzie sobie.

― Proszę, aby pani zjadła dziś obiad do końca, to dla pani zdrowia ― naciskała z uporem, a ja czułam coraz więcej oczu na mojej osobie.

― Dziękuję, najadłam się ― powiedziałam bardzo wyraźnie i głośno.

― Mięso ma zniknąć z talerza, już... ― Popatrzyła na mnie okropnym, diabolicznym wzrokiem.

Wtedy się jej wystraszyłam, ale nie chwyciłam widelca do dłoni. Moja egoistyczna część nie pozwoliła mi się poddać.

― Nie... ― Zerknęłam na nią spod byka i to był błąd.

Zamachnęła się dłonią "niby" niespecjalnie blisko mojej twarzy. Poczułam tylko chłodzące powietrze odbijające się o mój policzek. Byłam kompletnie upokorzona i znieważona. Byłam dla tego tylko kolejnym darmozjadem i śmieciem, który mógł dostawać po twarzy.

― Smacznego, dziewczęta ― powiedziała z udawanym uśmieszkiem na twarzy i przeszła do kolejnego stolika na obchód.

Nie wytrzymałam... Wybiegałam do toalety, choć było to niezgodne z regulaminem, którego starałam się nie łamać. Oparłam mokre czoło o brudne kafelki i ryczałam jak bóbr. Starałam się wymazać z głowy ten okropny ton i uśmiech lekarki. Chciałam się wtedy do kogoś przytulić, nieważne kogo, byle poczuć się bezpiecznie i kochanie w ciepłych ramionach. Miałam jednak tylko ścianę i ołówki, to ratowało całe moje kruche życie w tym miejscu.

W tym drugim tygodniu rozważałam poproszenie o możliwość zadzwonienia do rodziców, ale nie chciałam być tchórzem. Za wszelką cenę chciałam im pokazać, że jestem silna i to dla nich stanę się lepszą wersją siebie. Więc tłumiłam w sobie emocje i przemyślenia, ale przelewałam je szczegółowo na papier notatnika.

Teraz też potrzebuję takich ciepłych ramion, których wtedy nie udało mi się zaznać. Ostatni raz w ubiegłym tygodniu czułam się dobrze, śpiąc wtulona w Jaspera... Liczę, że ten mecz wyjdzie nam obojgu na dobre. Chcę przestać być krucha, chcę być mocna...

•••

Harr daje upust emocjom... hehe...

Jak tam uczniowie przed końcem roku szkolnego?

K. Brunner

Nietykalni | Tom 3Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz