IX

8.2K 624 841
                                    

Harry skakał wzrokiem od Cho Chang do Harpera – szukającego Ślizgonów.

Ron, jak to było do przewidzenia, skupiał się na ścigających. Przychodzili na każdy mecz, bez wyjątku, a potem wymieniali się z resztą drużyny swoimi spostrzeżeniami. Odpowiednio – każdy obserwował pozycję, którą należało znać podczas rozgrywki, zatem Fred i George pałkarzy, a Angelina, Katie i Alicja obrońcę.

Drużyny walczyły zażarcie. Zdarzyło się kilka fauli, mniej i bardziej paskudnych, kilka rzutów wolnych i emocjonujące pościgi za zniczem.

Jeszcze jeden raz; ścigający równocześnie rzucili się w dół, w stronę trybun Slytherinu, a furkot ich płaszczy był niesłyszalny w nagłym ryku podekscytowanego tłumu. Harper był lepszy od Cho, być może za sprawą nowszego modelu miotły, ale dziewczyna nadrabiała to zawziętością.

Przemknęli wzdłuż boiska. Pędzili na granicy prędkości, do której miotła pozostawała pod kontrolą, wznosili się i opadali tuż obok siebie. Harry starał się wychwytywać wszystkie zachwiania zawodników, zapamiętywać, które manewry sprawiały im trudność. Ze swojego miejsca nie widział znicza, mógł się jednak domyślać gdzie jest.

Zwolnili raptownie, kiedy stracili piłkę z widoku. Wrócili ponad obręcze, krążąc nad boiskiem jak sępy, wytężając wzrok.

Ślizgoni prowadzili trzydziestoma punktami. Potter był pod wrażeniem ich pracy zespołowej. Podawali sobie kafla szybko i sprawnie, przemykali między Krukonami jak cienie i zanim tamci się zorientowali, potrafili znaleźć się obok ich obrońcy. Musieli ciężko trenować, pomyślał, trudno będzie z nimi wygrać w tym roku.

Krukoni po kolei skandowali imiona swoich zawodników, dodając im determinacji, trybuny Slytherinu rozbrzmiewały bezkształtnym hałasem, dobywającym się z wielu gardeł. Oba domy gwizdały na przeciwników, przeklinały – duch Quidditcha. Miejsca Gryffindoru i Hufflepuffu były nielicznie zapełnione uczniami, raczej członkami drużyn, niż postronnymi osobami.

– Davies i Bradley robią się nerwowi – powiedział mu Ron do ucha, by Harry mógł go w ogóle usłyszeć.

Potter skontrolował ich wzrokiem. Racja, ścigający Krukonów stracili swoją wytrenowaną pewność i płynność ruchu. Stres pozbawił ich gracji, co jeszcze działało na ich niekorzyść. To też było do wykorzystania. Postraszyć ich podczas meczu, blefować o swoich umiejętnościach.

Tak bowiem należało myśleć. Bez skrupułów wykorzystać każdą słabość rywala, dobić rannego. W powietrzu nie było koleżeństwa między domami – była zimna, niemal zwierzęca chęć zwycięstwa i godziny spędzone na treningach.

Pochylił się, marszcząc czoło; coś się działo.

Chambers, Krukon, przetrzymał kafla w dłoniach, jakby czekał, aż ktoś przyjdzie mu go odebrać. Prawie bez ruchu obserwował zbliżającego się Ślizgona – był to Graham Montague - i w ostatnim momencie odrzucił piłkę do Rogera. Zielony zawodnik wyhamował ostro i zawrócił, z powrotem nabierając prędkości. Drugi obstawił Bradleya. Roger mógł więc samotnie spróbować strzelić gola, lub oddać kafla do Chambersa.

Zamiast tego czekał. Niby szykował się do ucieczki od przeciwnika, jednak będąc swobodnym, nie do rozszyfrowania. Montague zbliżał się zatrważająco prędko, nacierał agresywnie, a kiedy był zaledwie metry od niego, z wyciągniętymi rękami, Krukon posłał piłkę do Bradleya.

W odpowiednim momencie Adrian Pucey wystrzelił w przód, chwytając piłkę. Ułamki sekundy później, idealnie wymierzony tłuczek trafił go w kark. Chłopak krzyknął, wypuścił kafla i zamroczony, zatrzymał się bez ruchu. Ślizgoni ryknęli wściekle, a Krukoni odebrali piłkę i popędzili do obręczy. Gol został wstrzelony, kiedy jeszcze ścigający zastanawiali się, co się wydarzyło.

Moment, w którym należało mieć odwagęOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz