Słońce powoli oświetlało sypialnie chłopaka, swoim porannym blaskiem, mając nadzieję, że obudzi go ciepłymi promieniami, jednak Leo już od dawna był na nogach, a pościel w jego łóżku była rozkopana i samotna.
Nastolatka nie było także w pokoju z fortepianem, w kuchni podjadającego lody ani w kanapie w salonie, gdzie czasami w spokoju czytał książkę. Służba powoli się budziła, mniej lub bardziej gotowa do pracy, ale jego nie było pod dachem domostwa Greenwoodów.
Trzymając się za bok i czując, że już dłużej nie może wytrzymać, łapał gwałtownie powietrze, prawie wypluwając płuca na diamenciki rosy na trawie. Biegnący obok niego Johnatan westchnął w myślach. Dziesięć kilometrów. O jeden więcej niż wczoraj, ale zdecydowanie wciąż za mało, aby on mógł nazwać to porządnym treningiem.
- Wracamy? - zagaił, a blady ze zmęczenia Leo skinął głową. Chciał się go zapytać, po co z nim biega, ale powtarzanie tego pytania codziennie od tygodnia nie miało sensu. Nastolatek wzruszał tylko ramionami i mówił coś w stylu: "a czemu nie?" co nic nie wyjaśniało.
Od przedstawienia minęło siedem równych dni i kolejny środowy poranek ich powitał swoim ciepłem. Niedługo miał zacząć się kwiecień, a na dworze z każdą minutą robiło się coraz jaśniej. Obrócili się na pięcie i powoli zaczęli wracać do domu, w milczeniu, jak zawsze zresztą, aby Leo mógł wyrównać oddech.
W głębi serca cieszył się na obecność tego dzieciaka obok siebie, ale nie miał zamiaru tego po sobie okazywać. To by tylko wszystko skomplikowało.
Jeśli nauczyło go czegokolwiek życie, to tego, że uczucia nigdy nie są pomocne.
Nie pomogły mu, gdy mając osiemnaście lat wyszedł z szafy, myśląc, że rodzice go kochają.
Nie pomogło mu gdy poznał Simona i zatracił się w tych pięknych bursztynowych oczach, wierząc w słowa mężczyzny, że będą razem do końca, w zdrowiu i w chorobie.
I zdecydowanie nie pomogło mu poradzić sobie, gdy w ciągu jednej sekundy stracił swoich najlepszych przyjaciół, zostając z bliznami na umyśle i ciele.
Co do blizn, to uśmiechnął się przyjacielsko do starszej kobieciny, wyprowadzającej pieska na spacer, która wpatrywała się w jego prawy policzek z przerażeniem. Jej warga zaczęła nerwowo drżeć, ale po sekundzie odważyła się podejść, ściskając smycz małego jamnika jak karabin maszynowy.
- Ten pan ci się nie naprzykrza, kochanie? - zapytała Leo, strzelając rozwodnionymi oczami na olbrzyma. Nastolatek spojrzał na nią jak na wariatkę.
- Nie, dlaczego?
- Taki blady jesteś, kochanieńki.
- Och, bo my razem biegamy. - Leo, poklepał przyjacielsko ramię Johnatana. - Ten wielki koleś był żołnierzem naszego kraju, a teraz po misjach musi mnie niańczyć. Straszne nie?
Kobiecina spojrzała po raz kolejny na twarz Johnatana, tym razem nie na policzek, a prosto w ciemne oczy i uśmiechnęła się ze skruchą.
- Dziękuję za twoją służbę. I przepraszam. - powiedziała, po czym szybkim kroczkiem odmaszerowała z jamnikiem drepczącym za nią na swoich krótkich nóżkach.
- Co to było? - zaśmiał się Włoch, wyjmując z plecaka Johnatan'a butelkę z elektrolitami. Gdyby on miał biegać z własnym bagażem, to trening zakończyłby się po dwustu metrach, dlatego ochroniarz wspaniałomyślnie zgodził się być bagażowym.
- Czasami tak się zdarza. - mruknął, nie zmieniając wyrazu twarzy.
Przyzwyczaił się przez te dwa lata. Kiedy szedł w mundurze, na ludzkich twarzach było widać szacunek wobec niego i jego poświęcenia. Patrząc na blizny widzieli ból, wojnę, śmierć i miłość do kraju. Ale kiedy odszedł z wojska i militarne ubranie zastąpione zostało zwykłym, on w oczach społeczeństwa stał się kimś niebezpiecznym. Tatuaże na ramionach nie były po to, aby zakryć oparzenia, a pewnie stanowiły przynależność do gangu. To samo w ich oczach sugerowała blizna przez cały policzek, ponieważ kto może mieć taką bliznę? Tylko osoby niebezpieczne!
CZYTASZ
Fatiscit muros
RomanceLeonardo Greenwood, ma 18 lat i dwa cele w życiu: dobrze się bawić i nie martwić się niczym. (A przynajmniej tak się wydaje jego rodzicom). Jednak nie może być w pełni zrelaksowanym nastolatkiem, ponieważ jako syn polityka i właścicielki największej...