Prolog

1.2K 82 41
                                    


Lucas obraca się w jego stronę przez ramię i uśmiecha się do niego, zabawnie marszcząc nos, jak zawsze, gdy sierżant brygady opowiada swoje pikantne dowcipy do kaprali, tak jakby byli kolegami, a nie podlegali jego rozkazom. Macha mu ręką, aby wrócił na swoje miejsce, wołając coś jeszcze, że jak będzie się tak cieszył jak głupi do sera to mu tak zostanie i żadna dziewczyna go nie zechce. Lucas wraca do kierowania pojazdem, ale pokazuje mu środkowy palec. Theo odpowiada, że to też może mu zostać. Lucas krzyczy, aby wszyscy się pierdolili i wtedy następuje wybuch.

Johnatan usiadł gwałtownie na łóżku, czując jak jego biały podkoszulek jest oblepiony potem, a prześcieradło klei się do niego. Dyszał ciężko, z sercem wyrywającym się z piersi, z uśmiechem Lucasa wciąż żywym po powiekami. Zamknął oczy, oddychając głęboko, tak jak mówili mu na terapii, ale spokój przychodzi dopiero po dziesięciu minutach. Wciąż widzi ich twarze. Siedzący za kierownicą Lucas, z idealnie błyszczącą obrączką zawieszoną na szyi, obok nieśmiertelnika. Theo na miejscu dla pasażera, z tyłu Ove i Jim, a na samym końcu on. Blizny po oparzeniu zapiekły go na wspomnienie ich spalonych ciał. Dlaczego on tylko przeżył? Przecież nie zasłużył na życie bardziej niż młody mąż, czy Ove, ojciec czwórki dzieci. Na niego nikt nie czekał, on nie miał do kogo wracać. 

Dlaczego przeżył, skoro oni umarli? Czemu fala wybuchu odrzuciła go od samochodu, a nie spaliła na popiół tak jak jego przyjaciół, jak jego rodzinę? Dlaczego nie wykrwawił się w słońcu pustyni? Dlaczego został uratowany przez nieznanych mu ludzi, zamiast umrzeć w niewoli wojsk wroga? Czemu dla niego świat był łaskawy, a ich zabrał, bez mrugnięcia okiem? Przecież on wcale nie zasłużył na to, aby żyć. Powinien zginąć razem z nimi. Powinien zginąć zamiast nich. 

- Wdech. Wydech. - powtórzył, czując że nadchodzi kolejna faza ataku paniki. Wdech. Nie jesteś w wojsku. Wydech. To nie jest twoja wina. Wdech. Nie zmarnuj tego, że żyjesz. Wydech. Oni umarli, ty nadal trwasz. Wdech. Nie podobałoby im się, to co teraz robisz. Wydech. Już jest dobrze.

Oddech wrócił do normy, a mężczyzna powoli spojrzał na stojący na półce nocnej zegarek. Czwarta pięć. Za dziesięć minut zadzwoni budzik, więc już równie dobrze mógł wstać i teraz. Podniósł się powoli z łóżka i otarł mokre ciało ręcznikiem. Za oknem panowała ciemność, ale to mu nie przeszkadzało ubrać się bez palenia światła w pokoju. Widział w ciemności równie dobrze jak w dzień. 

Wyszedł z mieszkania pewnym krokiem, zwalniając przy drzwiach sąsiadki, która miała lekki sen i każdy ruch na klatce wyrywał ją z niego. Za ulicy ruszył pod górkę w stronę parku, po drodze się rozgrzewając. Zanim minął jedną z przecznic już biegł, bez muzyki, aby nie wyłączać jednego z najważniejszych zmysłów. Nienawidził muzyki, nieważne jakiej. Sprawiała, że czuł się jak w pułapce, bo nagle nie było słychać, czy ktoś nie odblokowuje broni lub nie otwiera noża. 

Przyśpieszył wbiegając do parku i po kilku minutach odetchnął świeżym powietrzem. Zegarek wskazywał w pół do piątej rano. Miał ponad dwie godziny, aby stawić się w nowym miejscu pracy. Zacisnął zęby przypominając sobie nowe zlecenie jakie dał mu szef. 

Miał być niańką jakiegoś nowobogackiego gnojka.

Robiąc drugie kółko obiecał sobie, że nie straci cierpliwości. 

Znał takich jak ten dzieciak. Oboje rodziców miało kupę pieniędzy, ale mało czasu dla pociechy, więc rozpieszczali go i spełniali każdą zachciankę. Widział ich dziesiątki jak sam chodził do szkoły. Jeździły modnymi samochodami, miały najlepsze ubrania i najbardziej prestiżowe telefony komórkowe. Szedł sobie rękę uciąć, że ten bachor będzie miał własną łazienkę w pokoju i osobną pokojówkę, o ile nie własne skrzydło mieszkalne. Nie mógł się doczekać, aż spotka tego szczyla. Zapewne z nosem w komórce, nic nie wiedzący o prawdziwym życiu, robiący milion zdjęć swojej twarzy na sekundę i wrzucający je do sieci. Jakby świat miał się przestać kręcić, jeśli tylko na chwilę przestanie cokolwiek upubliczniać. 

Przy trzecim kółku powtarzał sobie, że nieważne jaki będzie ten gówniarz, to jego zadaniem jest jego ochranianie przed innymi, a nie kumplowanie się z tym smarkiem. Tak będzie najlepiej, jak nie będzie się musiał do niego odzywać. Wtedy może jakoś wytrzyma. 

Pocieszeniem jest to, że dobrze płacą. Może dzięki ich pieniądzom wyprowadzi się z tego zatęchłego mieszkania w jakim mu przyszło mieszkać i wynajmie jakieś niewielkie lokum w przyjemnej albo chociaż znośnej dzielnicy. Wojsko chciało mu takie zaoferować, ale wolał się odciąć od nich całkowicie. Szkoda tylko, że zapomniał, że nawet jak wykreślisz armię i wojnę ze swojego życia, to ona nigdy nie opuści umysłu. 

Przyśpieszył, aby przed pracą zdążyć jeszcze zrobić trening w swojej domowej siłowni, będącej w miejscu, w jakim u normalnych ludzi znajduje się salon. Koszmar sprzed godziny sprawił, ze adrenalina wciąż buzowała mu w żyłach i jeśli nie da jej ujścia teraz, to wyładuje się na tym gnojku. A tego wolał nie robić pierwszego dnia.

Fatiscit murosOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz