VI

671 73 48
                                    


Czuł jak się dusi w białej koszuli i ciemnym garniturze. Był przyzwyczajony do tego stroju, ponieważ większość bogatych ludzi, jakich wcześniej ochraniał życzyła sobie profesjonalnego stroju, ale tamte ubrania pozostawiały luz na broń i kamizelkę kuloodporną. Ten był dopasowanym wyjściowym garniturem, ugniatającym go pod szyją i cisnącym w pasie i krępujący mu ruchy. Gdyby miał wykonać półobrót, to pewnie by mu spodnie w kroku pękły, o marynarce na plecach nie wspominając.

W normalnych warunkach zostałby w swoim starym garniturze, ale gdy nadeszła pora szykowania się Leonardo przybiegł do niego z garniturem szytym na miarę, którego dla niego zamówił. Jakim cudem wiedział jakie ma wymiary, jakim cudem szewc zdążył uszyć bezbłędnie garnitur w trzy dni? Tego nie wiedział, jednak to pewnie znów są magiczne sposoby na dostanie wszystkiego bogatych ludzi.

Nastolatek znów posłużył się argumentem, że wszyscy będą widzieć, że jest jego ochroniarzem, a tak może udawać kogo by chciał: przyjaciela, kuzyna, chłopaka. Gdy usłyszał ostatnie słowo, coś szarpnęło mu za wnętrzności i bez słowa przyjął prezent od podekscytowanego dzieciaka.

Wciągając na szerokie plecy, poznaczone bliznami po oparzeniach, pokręcił głową nad swoją głupotą. Nie ma takiej opcji, aby takie ciało jak jego kogokolwiek mogło podniecać. Odpychał swoją urodą. Kiedyś może i był piękny, ale potem była wojna, a wtedy nikt nie jest piękny.

Poparzone ciało zakryła śnieżnobiała koszula, tatuaże na ramionach ukrywających blizny pokrył czarny materiał garnituru. Krótkie jak zapałka włosy przejechał grzebieniem wmawiając sobie, że wcale nie stara się bardziej niż zwykle. Zerknął na szpecącą twarz długą bliznę. Przed oczami stanęła mu delikatna buzia Leonardo i pokręcił głową. Chłopak. Kto by chciał takiego chłopaka. Odwracając wzrok od lustra opuścił sypialnie. Wolał się więcej nie widzieć.

Leonardo szedł pośpiesznie przez pusty parking do budynku teatru. Prawie unosił się metr nad ziemią z ekscytacji. Idąc za nim, Johnatan uśmiechał się do samego siebie w duchu. Coraz bardziej przypominał rozbrykanego szczeniaka.

Przedstawienie miało się zacząć dopiero za półtora godziny, ale nastolatek uparł się, aby być wcześniej. Wiedział, że dzieciakowi chodzi o spotkanie się z Jean'em, jednak nie miał pojęcia co ma mu powiedzieć, aby nie dopuścić do tego spotkania. Greenwood wyraził się jasno: nie życzy sobie, aby syn widział się z tancerzem. Zapomniał tylko, że syn nie ma dwóch lat i nie można go do niczego zmusić.

Weszli do oświetlonego pomieszczenia, rozglądając się na boki. Szatnia wciąż była zamknięta, podobnie jak okienko do sprawdzania biletów. Ochroniarz pilnujący tego przybytku patrzył na nich spod byka zza okienka portierni.

- Co teraz? - zapytał mężczyzna, przyglądając się jak Leo tupta w miejscu, myśląc intensywnie.

- Musimy się dostać za scenę. Pewnie jest inne wejście. Może być... - podszedł do schowanych w cieniu drzwi, ale były zamknięte. Nie zrażony porażką chwycił za klamkę drugich. Johnatan i ochroniarz obserwowali każdy jego ruch.

- Pewnie jest jakieś osobne wejście. - powiedział, wracając do mężczyzny. Zmarszczył brwi, a Johnatan miał nadzieję, że może odpuści. - Chodź, sprawdźmy to.

Drobna dłoń chłopaka chwyciła rękę Johnatana ciągnąc go przed budynek. Dotyk delikatnej skóry podziałał na jego ciało jak kopnięcie prądem. Idąc posłusznie za chłopakiem przyglądał się ich dłoniom nie mogąc oderwać od nich wzroku.

Były tak różne. Mała rączka konta wielka łapa. Miękka skóra na przeciwko poznaczonej bliznami i pracą fizyczną grubej tkanki skórnej. Samym dotykiem mógł ją porysować. Chciał wysunąć dłoń, aby nie uszkodzić delikatności Leo, ale nastolatek w tym momencie palcem drugiej ręki wskazał na położone z boku budynku drzwi. Stała przy nich baletnica paląc spokojnie papierosa.

Fatiscit murosOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz