Epilog

879 81 44
                                    


Jean uważał, że życie jest proste i opiera się na kilku podstawowych zasadach. Po pierwsze, ciężko pracuj, a to dostaniesz. Po drugie, karma wraca. Były także inne, najczęściej ignorowane przez niego reguły, chociaż sam je przyjął wiele lat temu, gdy jego ojciec postanowił zostawić matkę dla młodszej dziewczyny. Jednak nigdy nie przestał kierować się dwoma najważniejszymi regułami, niezależnie od tego do jakich czynów go zmuszały.

Nie zawsze było łatwo. Pierwsze kilka lat musiał ciężko harować, łącząc szkołę tańca z normalnymi lekcjami i pracą, w której łgał, że ma skończone szesnaście lat, aby pozwolili mu nadal zmywać naczynia. Nie miał wyjścia. Z pensji matki nie miał co marzyć o kontynuacji baletu, a ojciec... o nim lepiej nie mówić. Kiedy przekroczył magiczny próg szesnastu lat i mógł być zatrudniany, życie wcale nie było łatwiejsze, ale Jean znalazł dodatkową możliwość zarobku, o wiele łatwiejszą niż zdrapywanie brudu z naczyń podrzędnej knajpy. Mężczyzn.

Dorosłych mężczyzn, mających stabilność finansową i mogących zapewnić młodemu kochankowi odpowiednie warunki życia. Takich, którzy kochali go do szaleństwa, a jak nie do szaleństwa to chociaż tak, by go utrzymać. Zwłaszcza, gdy jego mama zmarła, a on sam musiał stawić czoła całemu światu. Wtedy mógł polegać tylko na sobie, na własnym uroku i przebiegłości.

Zmieniał mężczyzn od razu, jak tylko wyczuł, że ich uczucie do niego słabnie. Nie mógł sobie pozwolić na to, że któryś z nich się nim znudzi na tyle, że nie będzie chciał mu płacić, a on nie będzie miał już nowego celu na oku. Czasami było ich dwóch lub trzech jednocześnie, by mieć gwarancję, że nie zostanie z niczym.

Czuł, że karma go kiedyś dopadnie. Odpowiadał za zniszczone małżeństwa, rozbicie co najmniej jednej rodziny, gdy przypadkiem wychodziło na jaw, że mąż ma kochanka i złamanie jednego serca. Spodziewał się, że Bóg, Jahwe, Budda, Allah lub inne bóstwa go za to ukarzą, a on wyląduje na ulicy, z chorobą weneryczną i zniszczoną resztą życia.

Jego wiara w karmę była tak silna, że teraz, stojąc na środku pustej sali, wciąż nie mógł zrozumieć jakim cudem jeszcze nie spotkała go żadna życiowa tragedia, przeciwnie, jest szczęśliwy i można powiedzieć spełniony.

Przeczesał jasne włosy, sięgające do ramion, układające się w perfekcyjne fale, za które zapłacił tyle, że wciąż go piekł żołądek. Wspiął się na czubki palców i wygiął ciało w łuk. Melodia w jego głowie rozpoczęła pierwsze tony, a on zaczął tańczyć, układ znany mu na pamięć tak dobrze, że mógłby odtworzyć go o północy, wyrwany ze snu.

To temu tańcowi zawdzięczał wszystko co miał. Swoją pierwszą rolę. Późniejsze wspinanie się po szczeblach kariery. Sponsorzy i te kilka idealnie wyćwiczonych kroków, sprawiły, że w wieku trzydziestu pięciu lat mógł tańczyć na deskach własnej sali.

Szkoła tańca.

Marzenie, które zawsze było tylko rozmytym w mózgu tworem. Nigdy nie pozwolił sobie na wyraźną wizualizację tego marzenia, aby go nie pociągnęło za sobą. Musiał stąpać po ziemi, a nie roić plany na nieistniejącą rzecz. Aż nagle się okazało, że nie koniecznie jest to tylko bańka mydlana.

Wybijając się do ballotte saute uśmiechnął się z nostalgią, przypominając sobie swoje zdziwienie, gdy trzy dni po weselu Leo i Johantan'a przyszedł do niego nieznany prawnik i powiedział, że reprezentuje rodzinę Oswaldów. Na początku prawie dostał udaru. Pamiętał Harolda Oswalda. Był podstarzałym kochankiem, chyba najstarszym z jakim sypiał, ale w wieku dwudziestu dziewięciu lat już nie mógł wybierać, tak jak wtedy, gdy miał lat piętnaście. Kiedy samemu nie jest się świeżym pąkiem, to bierze się wszystko, co się nawinie.

Fatiscit murosOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz