Czy mogę mówić, że już są wakacje? Co prawda jeszcze kilka miesięcy, ale ciepło jest. Nie zrobiłem dziś lekcji, bo w końcu jest piątek. Zrobię jutro, no albo w niedzielę. Dziś w końcu spotkam się z Antkiem. Życie w liceum jednak mocno przytłacza (a wręcz zgniata, jak plecak zgniata moje plecy). Nie radzę sobie czasami z lekcjami, ale wtedy pomaga mi internet, no czasami mama. Ojciec wyjechał za granicę, po całej sprawie rozwodowej (to bardzo poważnie brzmi nie lubię mówić tego wyrażenia). Przysyła tylko pieniądze. Mam do niego jechać w wakacje. No, zobaczymy jeszcze jak to będzie. Na razie jestem ja i mama. Staram się nie rozmawiać z nią o tym. To było kiedyś (w sumie to nie tak dawno), a teraz jesteśmy jak jesteśmy. Jesienne deszcze już minęły. Niby mówię sobie, że jest już git, ale jednak czasami jest mi tak cholernie ciężko i jakby czegoś brak. Nie rozmawiałem o tym z żadnym moim kolegą. A Antek? Antek, choć o tym nie mówiliśmy (bo ja nie chciałem), był. Po prostu. Bo sztuką jest samo bycie. Ja niezbyt znam się na sztuce.
Umówiłem się z Antkiem. Nie jechałem na desce, bo niedawno (już dobre kilka miesięcy temu) odpadło mi kółko. Naprawdę nie wiem jak to się stało. Samo tak, po prostu. Musiałem iść piechotą. Może to głupie, ale wciąż, kiedy idę chodnikiem staram się nie nadepnąć na pękniętą kostkę. Siedzi we mnie jeszcze ten dzieciak, który uwielbiał dużo gadać (teraz już ten dzieciak tak dużo nie mówi). Nadal spotykamy się z Antkiem na krawężniku. Nie wiem dlaczego. W sumie jest to idealne miejsce, bo akurat tą uliczką nie jeżdżą za często samochody. No i ludzie nie chodzą. Tak trochę głupio, bo siedzimy naprzeciwko domu jakiegoś starszego pana, który czasem chodzi po podwórku. I tak nas nie zna.
Antek już siedział na krawężniku i kopał małe kamyczki. On zawsze jest wcześniej ode mnie, nawet gdybym chciał wyjść wcześniej. W sumie to już się ściemniało. Woleliśmy spotykać się Wieczorami (czasem wręcz późnymi). Mama Antka była sceptyczna do spotkań o takiej porze, bo to przecież strasznie późno. Jakie późno, jak słońce jeszcze jest na niebie (no może nie w całości, ale jest). Moja mama też się chyba martwiła, ale ja tego potrzebowałem. Zresztą istnieją telefony. Nie rozumiem, czemu rodzice mają problem z późnymi godzinami. Jesteśmy już duzi.
Antek uśmiechnął się do mnie i przybiliśmy cool piątkę, bo już od naszego czasu było to nasze przywitanie. Tylko nasze. Taka jakby tajemnica. Fajnie jest mieć coś tylko naszego. Antek nie był już ani trochę podobny do Antka-steka (dlaczego ja wymyśliłem to głupie przezwisko, halo). Piegi zniknęły z jego nosa (chociaż jakby się tak mocno przypatrzeć można by dostrzec ze dwa). Twarz w ogóle się mu jakoś zmieniła jakby patrzeć na nasze zdjęcia za dzieciaka. Tylko niebieskie oczy, (jak moje) pozostały takie same. No i jeszcze włosy, choć zrobiły się znacznie ciemniejsze i wpadały mu do oczu, a on je ciągle odgarniał. Czyli i włosy nie były takie same. Antek nie nosił już zielonych koszulek, tylko czarne, skórzane kurtki i ciężkie buty. Nie wiem jakim cudem ubłagał mamę, aby pozwoliła mu takie nosić. Choć pewnie to sprawka jego taty, on zawsze pozwalał Antkowi na trochę więcej. Moja mama chyba niezbyt przejmuje się moim stylem. Nie, żebym był jakimś guru mody (to śmiesznie brzmi). Po prostu kupuję sobie to, co mi się podoba. Życie trochę podmalowało Antka. Zrobiło mu jakiś taki życiowy makijaż zmian (nigdy nie byłem dobry w jakieś metafory). Ale Antek był dla mnie ciągle tym samym Antkiem. A ja? Ja chyba wciąż byłem taki sam. Nadal miałem włosy koloru loda czekoladowego, jak to kiedyś określałem, które skręcały się w jakieś frajerskie sprężynki, które uparcie ścinałem. Żenada.
Mówiłem Antkowi, jak ostatnio dostałem pałę z chemii. Moje oceny to była czarna dziura, bo sam do końca nie wiedziałem, kiedy się pojawiają. Antek w miarę dobrze się uczył i raz (no może dwa) zrobił za mnie jakieś ważne lekcje, których ja głupi nie umiałem. Szkoda, że nie jesteśmy w jednej szkole. Nasze spotkania znacznie na tym ucierpiały. Ale ważne, że chociaż kilka się znalazło. No i teraz, siedzę razem z nim naprzeciwko domu jakiegoś pana. Antek zapytał mnie: „A co u ciebie?”. Wiem, o co mu chodzi. Wciąż jakoś delikatnie i po cichu o tym ze mną rozmawia. No, jakoś sobie radzę, w końcu nie mam wyjścia. Antek nie stara się mi współczuć i za to go uwielbiam.
Chwilę potem wyciągnął z kieszeni kawałek białej kredy. Powiedział, że wziął ze szkoły. Zaśmiałem się z niego, bo tylko on ma takie pomysły. Woźna z mojej szkoły nie puściłaby mu tego płazem, gdyby się tylko o tym dowiedziała. Woźna była groźna i wstyd się przyznać, ale trochę się jej bałem. Antek przełamał na pół kawałek białej kredy. Zamalowywałem po kolei połamane kostki w chodniku. Białe. Wszystko tak łatwo można pokryć bielą. Tą trwającą, nieskazitelną doskonałością. Choć to nie takie proste, bo przecież pozostają ludzie. Ludzie nie są biali i nigdy nie będą (tak mi się wydaje, bo akurat mnie kiepsko to wychodzi). Niedoskonali ludzie poszukujący na siłę białego. Nie lubię białego. Bo sam nigdy nie będę doskonały jak ten kolor i daleko mi do niego. Głupie.
Antek rysował jakieś koślawe imitacje kwiatków. Co jak co, ale talentu do rysowania to on nie miał. Rozkręciliśmy się trochę i przestałem malować kostki w chodniku, które i tak (nie oszukujmy się) nigdy nie będą białe. Jakaś artystyczna część obudziła się w naszych duszach (tak sobie mówię). Krzywe kwiatki zamieniły się w niekiedy brzydkie rysunki. Uśmiechnięte białe buźki i nieprzyzwoite słowa. Każdy ma swój poziom artyzmu, no co. Uważam, że takie rysowanie jest bardzo cool. Te rysunki też były nasze. Takie nasze, nasze. Moje i Antka. Lubię to.
Było już ciemno i wracałem do domu. Lubiłem spotkania z Antkiem. Każde było jakieś takie inne. Kolejna zaleta ciemności jest taka, że nie widać bieli, która perfidnie przypomina o ludzkiej niedoskonałości (w sumie bardziej mojej). Kiedy leżałem już w łóżku i czytałem książkę zaczął padać deszcz. Na pewno zmył nasze artystyczne rysunki kradzioną, antkową kredą. Ciekawe, czy gdyby kreda nie była zabrana ze szkoły, też wyszłyby nam takie mega, cool rysunki na popękanym chodniku. Bo w końcu deszcz zmywa całą biel.
°
CZYTASZ
chłopcy
Short Story❝Wieczorami chłopcy wychodzą na ulicę❞ Obaj malowaliśmy chodnik kradzioną kredą przy dźwiękach rocka, łamanych nadziei (kreda też się czasami łamała) i łez świata, które na koniec wszystko zmywały. Byliśmy cool, bo siedzieliśmy na krawężniku. ••• o...