VI. Przeprosiny

306 52 135
                                    

Joan szła szybkim krokiem, złorzecząc Fredowi. Była tak roztrzęsiona, że nie powściągała swojego języka. Nie rozumiała, jak mógł ją tak potraktować. Przecież panowała między nimi taka doskonała komitywa! Myślała, że są dobrymi znajomymi, lecz najwyraźniej się myliła. Nie dziwiła mu się, że nie chciał jej o czymś mówić, ale dlaczego musiał ją potraktować tak oschle? Najwyraźniej jednak nie był wcale takim uroczym, sympatycznym młodzieńcem, jak się jej zdawało. Dziadek zawsze mówił jej, że dopiero w trudnych chwilach człowiek ujawnia swój charakter. Dla Freda najwyraźniej mówienie o powodach swej wyprowadzki nie było zbyt przyjemne, ale potrafiła to zrozumieć. Za to dla jego zachowania nie istniało już żadne usprawiedliwienie. 

Była tak wściekła, że nawet ptaki wyśpiewujące swe miłosne trele czy zachodzące za horyzontem słońce malujące wielobarwny pejzaż na nieboskłonie jej nie cieszyły.

W końcu dotarła do domu. Gdy weszła do przedsionka, stary zegar z kurantem wybił szesnasta. Nie myślała, że było już tak późno. Miała wrażenie, że spędziła z Fredem może kilkadziesiąt minut, tymczasem wyszła z domu już trzy i pół godziny temu.

Zostawiła buty w przedsionku i skierowała się do swojego pokoju. Nie było jej jednak dane do niego dotrzeć, bowiem w tym momencie matka zastąpiła jej drogę. Joan zamarła, gdy zauważyła swoją błękitną sukienkę w jej rękach.

— Co to jest, Joan? — Rosemary spojrzała na córkę surowo.

Dziewczyna spłonęła czerwienią. Nie myślała, że matka dowie się o tym, że udała się na przyjęcie. Schowała przecież sukienkę bardzo głęboko... Najwyraźniej jednak Rosemary okazała się sprytniejsza. 

— Ja... Ja... — dukała. 

Czuła, jak zaczyna się cała trząść. Może jednak matka nie będzie na nią wściekła... Musiała tylko się przyznać, szczerość w końcu była dużo lepsza od kłamstwa. 

— Powiesz mi w końcu?

— Byłam na potańcówce w White Mountain, kiedy ty nocowałaś u cioci Jenny. Dziadek dał mi pieniądze na sukienkę i buty... 

— Joan, bardzo się na tobie zawiodłam — przerwała jej oschle matka. — To nie jest miejsce dla dobrze wychowanych młodych panienek. Co by powiedziała pani Daggett, gdyby się dowiedziała? I jeszcze wykorzystujesz dziadka! Nie wstyd ci tak prosić starego człowieka o pieniądze?

— Joan mnie nie prosiła. — Rozległ się nagle głos Josepha. — Sam jej je dałem. I to ja zachęciłem ją, żeby poszła. Nie karz jej, Rosie.

Rosemary posłała ojcu gniewne spojrzenie. Joan zadrżała. Nigdy jeszcze nie widziała, żeby matka była tak zła. Przeszył ją lęk. Nie chciała, żeby z jej niewinnego wyjścia wyniknęła okropna kłótnia, a na to póki co się zanosiło.

— Tato, doceniam to, że troszczysz się o Joan, ale ona jest moją córką i proszę, żebyś postępował z nią tak, jak ja sobie tego życzę, nie wbrew mnie — powiedziała Rosemary, chłodno, ale wciąż z szacunkiem. 

— Rosie...

— Wiesz, że cię kocham, ale naprawdę przykro mi, że nastawiasz moją córkę przeciwko mnie. Nie chcę, żeby chodziła na te potańcówki, i proszę, byś to uszanował.

— Ale ona jest już dorosła, Rosie. Zasługuje na to, by mogła pójść na przyjęcie, jeśli tego chce — odparł ostro Joseph. 

— Jeszcze pewnie tam kogoś poznałaś, prawda? Spotykasz się z jakimś mężczyzną, nie jestem ślepa. Wiem, skąd masz te kwiaty. — Głos matki wciąż był surowy, ale jej spojrzenie złagodniało. 

Dębowy lasOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz