XXV. Rozmowa Joan i Freda

260 52 198
                                    

Joan westchnęła ciężko. Wiedziała, że powinna jak najszybciej iść do Freda, żeby wszystko z nim wyjaśnić, lecz wypełniał ją strach. Leżenie na łóżku i kartkowanie książki było przecież dużo bezpieczniejszym, niewymagającym żadnego wysiłku zadaniem. Nie musiała bać się ośmieszenia ani wychodzić ze swojej strefy komfortu.

Spojrzała na zegar. Było już prawie południe. Obiecała sobie, że uczyni to dzisiaj, jeszcze przed obiadem. Musiała już iść do Wilsonów czy też Williamsów, jeśli chciała zdążyć. Po wczorajszej wizycie dziadka u pani Lucy Fred na pewno już wiedział o jej powrocie i bardzo się niecierpliwił, bo, jak skonstatowała, przyjść na plebanię zapewne się obawiał.

Podniosła się z łóżka i podeszła do szafy, z której wyciągnęła skromną sukienkę w kwiatuszki. Przebrała się w nią i poprawiła włosy. Uznawszy, że wygląda odpowiednio, wyszła z pokoju. W brzuchu ściskało ją z nerwów, lecz wiedziała, że musi być silna i pomówić z Fredem. Dla niej rozmowa miała być bolesna, ale on zapewne cierpiał jeszcze bardziej.

Zadrżała, gdy usłyszała dobiegające z zewnątrz odgłosy bójki. Na moment zastygła. Co się mogło dziać? Przecież w Oakwood mieszkali sami porządni, spokojni ludzie. Chyba jeszcze nigdy nie była świadkiem żadnej bitki. Pełna najgorszych przeczuć wybiegła przed dom. Serce biło jej jak oszalałe. To, co zastała, przerosło jej najczarniejsze myśli.

Przed sobą miała Freda i Paula, którzy szarpali się i okładali pięściami. Po twarzach obu spływała krew. Obaj prychali wściekle, a ich oblicza błyszczały od potu. Przypominali dwa dzikie zwierzęta toczące zaciekły bój o swą zdobycz. 

Joan patrzyła na mężczyzn z przerażeniem. Chciała się ku nim rzucić i przerwać bójkę, lecz coś ją przed tym powstrzymywało. Bała się, o siebie i o Freda. Nie darowałaby sobie, gdyby Paul wyrządził mu krzywdę z jej winy. 

— Joan! — krzyknął nagle Fred.

Dźwięk jego głosu sprawił, że otrząsnęła się z pierwszego szoku. Nie mogła pozwolić, by pobili się do nieprzytomności. Wciąż przerażona, podbiegła do młodzieńców i pchnęła Paula na trawę, gdyż nie odznaczał się tak postawną sylwetką jak Fred i łatwiej jej było go powalić. Wikary zachwiał się, lecz nie upadł. Odsunęła się z lękiem. Wtem Fred, wykorzystując chwilowe oszołomienie przeciwnika, wymierzył Paulowi mocny cios w szczękę. Ten uderzył z głuchym łoskotem o podłoże i syknął z bólu. Fred wydał z siebie przeciągły jęk i spojrzał na Joan z rozpaczą.

— Co wy tu narobiliście, co? — huknęła na nich. — Po tobie bym się tego mogła spodziewać, Fred, ale pan, panie Thompson?

— My ci to zaraz wszystko wytłumaczymy... — jęknął Paul.

Nie było w nim ani odrobiny z tego pewnego siebie, butnego młodzieńca. Został tylko przerażony, skruszony chłopiec. Fred wyglądał podobnie. Podobało się jej, że miała nad nimi taką władzę. Dopiero teraz odkryła, jak kobieta może rządzić mężczyzną, jeśli tylko potrafi odpowiednio wykorzystać sytuację.

— Nie chcę żadnych waszych tłumaczeń, a przynajmniej nie pańskich. — Spojrzała na Paula. — Fred, chodźmy do ciebie, bo zaraz się pozabijacie z panem Thompsonem. Proszę. 

Wzięła Freda za ramię i zaczęła z nim iść w kierunku jego domu. Zdumiała się, nie widząc jego samochodu. Nie chadzał przecież pieszo, nie tak daleko. Może jednak tego dnia miał na to wyraźną ochotę? Może uznał to za dobry sposób na pozbycie się złych emocji?

Szli w zupełnym milczeniu. W Joan mieszały się ogromna złość i smutek, ale jednocześnie i radość. Cieszyła się, że znów widziała Freda, nawet jeśli wciąż miała do niego żal. Uczucie do niego było silniejsze od rozpaczy, nie mogła jednak tak łatwo okazać Fredowi, że przestała się gniewać. Mimo wszystko pobił się z wikarym Thompsonem. Przez cały czas miała wrażenie, że chciał coś powiedzieć, lecz każdą jego próbę odezwania się zbywała gniewnym pomrukiem.

Dębowy lasOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz