*WTOREK - 1 grudnia

441 14 117
                                    

Zima — niezbyt lubiana pora roku przez większość ludzi, a już na pewno nie przez mieszkańców miasteczka, w którym mieszkam. Przeze mnie też nie.

Przyglądam się jej właśnie przez szybę szkolnego autobusu po raz osiemnasty w życiu, a moja niechęć rośnie z każdą chwilą. Bo cóż może być uroczego w zimie, jaką mamy tutaj w Mystic Falls? Nic. Rzadko pada śnieg, nieczęsto jest mroźno, a zimowe miesiące kojarzą się raczej z szaro-burą rzeczywistością. Drzewami niemającymi liści, brudnymi chodnikami i zmrokiem zapadającym o godzinie piętnastej. W przypadku młodzieży dołączają do tego zimne siedzenia w szkolnym autobusie, bo pan O'Brien, kierowca, nigdy nie włącza ogrzewania.

Tyłek dosłownie przymarza mi do tapicerki.

W tym roku podobno wszystko ma się zmienić. Nie, że ogrzewanie w autobusie, ale zima. Codziennie w lokalnej prognozie pogody zapowiadają, że ma być niezwykle mroźno i wyjątkowo śnieżnie. Huczą wręcz o nadciągającym froncie zimnego, arktycznego powietrza, które nadciąga do nas znad Kanady niczym o lodowym potworze, jakby wraz z nim miał nadejść co najmniej koniec świata i choć większość z nas w to nie dowierza, to jednak po cichu czeka na tę odmianę jak na Bożonarodzeniowy cud, a nie kataklizm. Mam też wrażenie, że od kilku dni prognoza pogody naszej lokalnej stacji telewizyjnej ma większą oglądalność od najbardziej rozchwytywanego tasiemca, bo wszyscy wokoło wciąż tylko o tym gadają.

Tymczasem na zewnątrz jest czterdzieści Fahrenheitów. Zimno, ale bez przesad, jeszcze nikomu koniec nosa od takiej temperatury nie odpadł. A poza tym, czy jest ich czterdzieści, czy dwadzieścia, nie ma to dla nas zbytniej różnicy. Jak już wspomniałam, nigdy nie ma u nas śniegu, no chyba, że weźmiemy pod uwagę tę maziowatą, cienką na trzy centymetry zmarzlinę, która znika tak samo szybko, jak się pojawia od czasu do czasu, zostawiając po sobie tylko brudne i mokre ulice, to tak, ale ja bym tego śniegiem nie nazywała i wcale nie dziwie mnie fakt, że od lat żaden człowiek o zdrowych zmysłach mieszkający w okolicy nie zawraca sobie głowy czymś takim jak zimowe opony, czy grubsze ubrania. Owszem, nosimy kurtki, czapki, szaliki i rękawiczki, ale chyba bardziej dla ozdoby aniżeli z potrzeby lub gdy ktoś jest wyjątkowym zmarzluchem, to tak, wtedy tak.

Osobiście nie jestem fanką całego tego balastu, którego ciężkość potrafi niejednokrotnie powalić na kolana. O nie. Uważam, że cała ta "zbroja" zupełnie nie jest nikomu w moim miasteczku potrzebna, nie mówiąc o tym, że sprawia trudności przy poruszaniu, a wyjście z domu zajmuje całe wieki, zanim się to wszystko na siebie narzuci. I to właśnie z tego powodu nie lubię zimy najbardziej, aaaa i z jeszcze jednego. Trzeba przykrywać się w nocy dodatkowym kocem, a nos przymarza do poduszki, gdy tylko nawali piec centralnego ogrzewania.

A nasz oczywiście nawala co zimę. Wuj John jednak, zamiast kupić nowy, w nieskończoność naprawia stary. To jakby cały świat przesiadł się do kolei elektrycznej, a my wciąż reperujemy parowóz.

Nie, nie, nie. Zima jest zdecydowanie nie dla mnie. Jedynie grudzień ratuje sytuację. Tak, grudzień jest okej, bo są święta. Bynajmniej te z obrazków na Pintereście, słodkie, białe, pachnące drożdżówkami z cynamonem, ale jednak święta. Wuj mówił, że w tym roku na pewno przyleci na wigilię, ale ja bym w to zbytnio nie wierzyła. Przyzwyczaiłam się już do jego obietnic, których nigdy nie spełnia i...

— Ej, panieneczko! Zaspałaś? Twój przystanek! — donośny głos Pana O'Briena, dobiega mnie gdzieś z daleka i wyrywa z zamyślenia.

Drgam i prostuję plecy, żeby zerknąć na niego ponad siedzeniami i dowiedzieć się o kim mowa, a on patrzy prosto na mnie. Odwrócony tyłem do kierunku jazdy i ciemnymi jak smoła oczami pokazuje na drzwi. Jego białka kontrastują mocno z ciemną, afroamerykańską karnacją, co sprawia, że wydaje się groźniejszy niż w rzeczywistości. Pan O'Brien jest kierowcą naszego autobusu, od kiedy pamiętam i niezmiennie od tamtej pory, jest niezłomny, jeśli chodzi o surowe traktowanie uczniów. On chyba po prostu nas nie lubi i nigdy nie zrozumiem, po co wykonuje ten zawód.

— Wysiadasz, czy jedziesz aż do Whitmoore i masz zamiar wracać piechotą? — szydzi ze mnie, a ja gapię się na niego jak zahipnotyzowana.

W autobusie słychać pojedyncze parsknięcia śmiechem.

— Co? — wyduszam z siebie i rozglądam się na boki. — Boże, mój przystanek! — wykrzykuję w amoku i zaczynam szmotać, próbując wydostać się z siedzenia.

Zagapiłam się. Chyba po raz pierwszy w życiu i ogarnia mnie panika, jakby od wyjścia z autobusu zależało moje życie.

— No przecież mówię — mruczy pan O'Brien, a wszyscy w autobusie wybuchają śmiechem. — Do jutra! — woła za mną, gdy wyskakuję z autobusu, prawie łamiąc nogi, a drzwi zamykają się za mną z charakterystycznym zgrzytnięciem.

Autobus odjeżdża, a ja zostaję na chodniku, hiperwentylując się spalinami.

Zarzucam plecak na ramię i zerkam w stronę mojego domu.

Mały, biały, drewniany domek, z obdartą farbą na elewacji. Nie mam tam, po co zaglądać przed dwudziestą. Czujnik ciepła, pewnie nawet nie drgnął i w domu jest zimno, jak na biegunie północnym.

Zerkam na dom sąsiada z przeciwka. Wygląda jak forteca z ciemnej cegły z grafitowym dachem. Może wielkością nie powala, ale przy moim wygląda jak forteca. Tak, to mój cel. Ruszam na drugą stronę ulicy i wchodzę na podjazd.

— Ewwww — krzywię się, czując znów pod stopami żwirową ścieżkę.

W czym lepszy jest żwirowy podjazd od asfaltowego? Zadaję sobie to pytanie za każdym razem, gdy na nim stanę. Zupełnie tego nie rozumiem, po co komu taki podjazd. Owszem, może i wygląda ładnie, ale brudzą się od niego buty. Zwłaszcza zimą, gdy żwir jest wiecznie wilgotny i śliski. Wskakuję więc na krawężnik i drepcząc na palcach, udaję, że żwir to lawa.

— Ups. — sykam, gdy noga mi ujeżdża, bo krawężnik jest śliski.

Spadłam. Nie mam jednej nogi, aaaaale... rozglądam się konspiracyjnie na boki, a potem w górę na okno tuż nad drzwiami wejściowymi do domu. Cicho i pusto. Nikt, nic nie widział. Wiiiiięc... wciąż mam nogę. Drepczę dalej.

Po kilkunastu metrach przeskakuję z krawężnika na pierwszy stopień prowadzący w górę do drzwi.

— Nooo zwycięstwoooo! — triumfuję niczym po prawdziwej walce o przetrwanie.

Robię kilka zwinnych susów, przeskakując co drugi stopień i witam się z klamką. Ciężkie, hebanowe drzwi ustępują, a ja wchodzę do środka, czując powiew ciepłego powietrza.

— Dzień dobry Panie Salvatore! — drę się na całe gardło.

— Dzień dobry Eleno, nie musisz tak krzyczeć — odpowiada mi natychmiast, wyłaniając się tuż zza rogu, a ja drgam, jakbym zobaczyła ducha, bo się go nie spodziewałam. — Jeszcze nie jestem tak stary, żebym był głuchy i słyszę cię dostatecznie dobrze — uśmiecha się, widząc moją reakcję.

I think I'm in love with YouOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz