*PIĄTEK - 18 grudnia

110 11 18
                                    

Elena

Śpię, a przez sen czuję ciepły oddech Damona i jego usta na moim karku. Zakradł się do mnie w nocy i został do rana.

— Dzień dobry — szepcze przymilnie.

Uśmiecham się sama do siebie i odwracam na drugi bok. Damon obejmuje mnie i przytula do siebie.

— Kocham cię — mówi cicho i całuje mnie w czoło.

— A ja kocham ciebie — odpowiadam mu tym samym.

— Chcę tak już co noc spać z tobą — szepcze przymilnie.

Nagle do mojego pokoju ktoś puka. Damon siada jak oparzony na łóżku i przykłada palec do ust, że mam być cicho.

Marszczę brwi, a on zrywa się i biegnie na palcach do łazienki.

— Eleno, wstałaś już? — pyta pan Salvatore przez drzwi.

— Tak, może pan wejść — odpowiadam mu.

— Dzwonił John z telefonu satelitarnego — mówi z przejęciem. — Za chwilkę będziecie mieli połączenie na Skypie. Proszę, ubierz się szybciutko i zejdź.

— Już się ubieram i schodzę — informuję go, a on kiwa głową i wychodzi.

Damon po cichu wyłania się z łazienki.

— Poszedł sobie? — pyta cicho.

Znów marszczę brwi.

— Dlaczego uciekłeś? — pytam zdziwiona.

— Ojciec jest staromodny. Założę się, że nie spodobałoby mu się, że sypiamy w jednym łóżku — tłumaczy.

W sumie ma rację.

— Czy on o nas nie wie? — pytam i odchylam kołdrę.

Chcę, żeby jeszcze na chwile się koło mnie położył.

— Nie wiem — odpowiada i kładzie się obok zgodnie z moją sugestią. — Nie spowiadam mu się z takich rzeczy. Nasze kontakty nigdy się nie poprawiły, od kiedy matka odeszła — tłumaczy i całuje mnie za uchem. — A teraz wstawaj leniu. — mówi prześmiewczo i całuje mnie, gdzie popadnie. — Jonh nie poczeka. — drwi, całuje mnie siarczyście w policzek ostatni raz i wyskakuje z łóżka, jak z procy.

Zwlekam się za nim. Cieszy mnie wizja rozmowy z wujem.

— Halo, Elenka! — mówi do mnie na ekranie laptopa pana Salvatore. — Mam niespodziankę! — woła do mnie, a video znów nie nadąża za audio.

Trochę groteskowo to wygląda, bo wuj już się cieszy głosem, a na ekranie twarzą jeszcze nie.

— Jaką? — dopytuję z zainteresowaniem.

— Przylatuję na święta! Udało mi się zdobyć bilet na niedzielny lot! Będę w domu w poniedziałek!

Uśmiecham się, ale chyba, tylko jeśli chodzi o mimikę twarzy. Zerkam na Damona, który siedzi naprzeciwko mnie i właśnie znieruchomiał z rogalikiem w ustach i z szeroko otwartymi oczami.

— To... to wspaniale — mówię, siłą ukrywając zaskoczenie.

— Prawda? Tak myślałem, że się ucieszysz — mówi wesoło.

Nie mogę jednak powiedzieć, abym podzielała jego radość.

— A jak tam piec? Słyszałem od Giuseppe, że się ociągają — zagaduje, ale ja już chyba straciłam chęć do rozmowy i tylko przytakuję skinieniem głowy.

Nie mogę jednak milczeć w nieskończoność.

— Piekę pierniki do piekarni siostrzenicy doktora Fella — chwalę się dla niepoznaki.

— Naprawdę? Dla Jenny Sommers? — dopytuje z entuzjazmem.

— Znasz Jennę? — pytam zaciekawiona.

— Oczywiście, była moją sympatią w liceum. Nawet spotykaliśmy się pewien czas — mówi ze śmiechem.

— Nie wiedziałam — przytakuję i też parskam śmiechem.

W sumie to nawet zabawne. Nie sądziłam, że wuj jest zdolny do tego rodzaju słabości.

— A ty? Kiedy przyprowadzisz do domu jakiegoś kawalera? — pyta znienacka.

Moje oczy natychmiast wędrują do Damona, a on kiwa głową na nie, że mam nie poruszać tego tematu. Nie rozumiem dlaczego, ale za jego sugestią nie mówię nic wujowi.

Rozmawiamy jeszcze chwilę, a potem żegnamy się z obietnicą spotkania za parę dni. Damon wstaje od stołu i idzie na górę po plecak. Idę za nim.

— Wyjaśnisz mi? — pytam, a on przystaje.

— Co? — dopytuje, jakby nie wiedział.

— Dlaczego miałam nie mówić wujowi o nas? — tłumaczę.

— On za mną nie przepada — wyjaśnia.

— Chcesz mi powiedzieć, że wuj John, tak jak twój tata nie ma o nas bladego pojęcia? — pytam, a pretensja przebija się przez mój ton głosu samoistnie.

Chyba jest mi z tym źle i dziwnie zarazem. Jakbyśmy się ukrywali jak nastolatki z paleniem papierosów.

Damon patrzy na mnie skonfundowany.

— A czy związek to jakiś afisz? Etykietka? — warczy na mnie i zarzuca plecak nerwowo na ramię.

Jego zachowanie mnie zaskakuje.

— Nie, oczywiście, że nie, ale...

— Przepraszam — łagodnieje nagle. — Zdenerwowałem się, bo jego powrót oznacza, że nie spędzimy razem świąt — wzdycha, zmieniając temat i podchodzi do mnie.

Obejmuje mnie i całuje w policzek.

— Też o tym pomyślałam — mówię cicho.

— Ale nie przejmujmy się tym, dobrze? — mówi uspokajająco. — Jutro sobota, zabiorę cię znów do Whitmoore na jarmark, co ty na to? — mówi przymilnie. — Tylko zostaw mi trochę tych twoich pierników. A! I najważniejsze. Ubierz się ciepło, jak będziesz wychodzić. Na dworze jest pizgawica — ostrzega i patrzy na mnie z góry. — Bo jak nie... — mówi coraz bardziej ostrzegawczym głosem, a potem czuję tylko jego palce na żebrach, jak łaskoczą mnie do nieprzytomności.

Kiedy w końcu wychodzi z domu, zabieram się za pieczenie kolejnej porcji pierników dla Jenny. Kiedy stygną, przygotowuję lukier i do południa schodzi mi na dekorowaniu. Pan Salvatore zjawia się co jakiś czas w kuchni i pod pretekstem dolania sobie, a to kawy, a to herbaty i podkrada kilka niczym złodziejaszek.

Uśmiecham się sama do siebie, gdy to widzę.

Kiedy w końcu udaje mi się zakończyć ten nierówny pojedynek z piernikami, wybieram się do piekarni. Pakuję większość pierników do dwóch ogromnych papierowych toreb, a potem ubieram się do wyjścia. Przezornie ubieram szalik i rękawiczki. To straszne i jestem pewna, że nigdy tego nie lubiłam, ale kiedy wychodzę na podjazd, od razu zmieniam zdanie. Naprawdę pizga złem. Jest zimno jak na biegunie.

Ruszam szybkim krokiem w stronę centrum. Po drodze wydaje mi się, że cały świat jest mi obcy, a ludzie, których mijam, patrzą na mnie, jak na kosmitkę. Mam wrażenie, że wszyscy mnie znają, tylko ja ich nie znam, bo zwyczajnie nie pamiętam. To okropne uczucie. Przyspieszam kroku.

Wpadam do cukierni zdyszana i zgrzana jak pies. Pachnie tu słodkościami i jest dość gwarno. To nie tyle piekarnia ile kawiarnia. Przy stoliku pod oknem dostrzegam pana O'Briena pijącego coś parującego z filiżanki. Jego widok mnie uspokaja. Przynajmniej on jest mi znajomy, choć zapewne on nie cieszy się na mój widok jak na jego. Zerkam w stronę lady, a zza niej wita mnie serdeczny uśmiech kobiety, która śmiało mogłaby być moją matką.

— Dzień dobry Eleno — wita się ze mną i wychodzi do mnie, unosząc deskę lady.

— Dzień dobry — odpowiadam uprzejmie.

— Zimno prawda? — pyta, a ja przytakuję skinieniem głowy. — Napijesz się gorącej czekolady, a pierniki poczekają. — mówi matczynym tonem.

Jasne włosy ma spięte w koński ogon, a szmaragdowe oczy przypominają wodę w oceanie. Nie dziwię się, że wuj John się z nią spotykał. To przemiła i urocza kobieta.

— Pokaż, co mi przyniosłaś — mówi, gdy podaje mi kubek z gorącą czekoladą przy wysokiej ladzie.

Wykładam więc pierniki, a oczy Jenny rosną z każdą chwilą. Potem zerka na mnie zaskoczona.

— Eleno, one są nie do zjedzenia — zaprzecza. — Są zbyt piękne, żeby je jeść — mówi wesoło.

— Oby były tak samo smaczne — mówię speszona jej zachwytem.

— Na pewno są. Wuj Tobias je zachwalał, a to wyjątkowy smakosz łakoci, więc nie może być inaczej — mówi ze śmiechem. — Zapłacę ci od razu. Na pewno wszystkie się sprzedadzą.

— Nie, nie — zaprzeczam.

Ale ona zdaje się mnie nie słuchać.

— A! I podniesiemy cenę. Są piękne. Napracowałaś się — mówi z przekonaniem.

Nie mam siły przebicia, żeby się z nią kłócić.

Dostaję za całość sto dolarów.

— To za dużo — oponuję.

— Moja droga. — mówi kategorycznym tonem. — Pierników jest prawie sto, ja sprzedam je za dolara i dwadzieścia centów za jeden, więc dwadzieścia centów dla mnie, a dolar dla ciebie, to uczciwy układ. Nic za dużo nie dostałaś.

W sumie ma rację, ale nie sądziłam, że to aż tyle pieniędzy.

— Ale to wciąż za dużo — tłumaczę.

— Musisz przecież kupić kolejne produkty, bo spodziewam się ciebie już w poniedziałek. — uśmiecha się miło.

— Naprawdę? — pytam podekscytowana.

— Oczywiście. Prowadzę cukiernię już ładnych parę lat i wiem, że pieniki na pewno się sprzedadzą do niedzieli. Już ty się o to nie martw, tylko pędź do domu i szykuj nową, większą porcję. Czekam na ciebie w poniedziałek. — mówi przymilnie.

Kiedy wychodzę, przy stoliku przy oknie wciąż siedzi pan O'Brien. Jest jakby smutny. Widocznie się postarzał, od chwili, gdy go pamiętam. Zerkam na zegarek. Jest czternasta. Zastanawiam się, co tu robi. Za chwilę pewnie pojedzie pod szkołę, więc go nie zagaduję.

Wracam do domu.

Po drodze kupuję dla Damona wełniane rękawiczki na prezent gwiazdkowy. On przecież lubi tę całą zbroję — myślę sobie i chowam prezent w swoim pokoju.

~~~~~~~~~***~~~~~~~~~~***~~~~~~~~~***~~~~~~~~~***~~~~~~~~~***~~~~~~~~~***~~~~~~~~~

Niby nic się dziś nie stało, ale jednak Elena kupiła Damonowi prezent...

Trzymajcie się i do jutra.

Sev.

I think I'm in love with YouOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz