Wiecie, jak uśmiechają się potomkowie Tyche? Jakby udawali, że coś im się udało tylko łutem szczęścia albo przypadkiem, kiedy doskonale wiedzą, że to sprawka ich genów. Ludzie im wierzą i uznają za guru sukcesu. Dlaczego mnie naszło na takie rozmyślania? Zobaczyłam właśnie jednego z nich, szczerzącego się do mnie z wielkiego bilbordu z tym swoich sztucznym, specyficznym uśmieszkiem. Byłam tak wściekła, że chwyciłam najbliżej leżący kamień i cisnęłam nim w plakat, krzycząc – A żeby cię coś rozszarpało!
Kochaś i Lola podeszli do mnie i wpatrywali się ze mną w obraz.
– Czymś ci zawinił? – zapytała Lola uprzejmie.
– Tym, że istnieje – mruknęłam sfrustrowana.
– Mógłby wymyślić inny pierwszy punkt, wtedy miałoby to więcej sensu. Może konceptualizacja? – skomentował Kochaś, popisując się swoją inteligencją.
Skierowana jego uwagą skupiła swój wzrok na tym, co prezentował tekst bilbordu. Była to reklama firmy couchowskiej i zapewniała, że do osiągnięcia sukcesu potrzeba tylko trzech prostych kroków: pomysłu, jego wizualizacji, a następnie realizacji. Genialne, prawda? Że też sama na to nie wpadłam. Nic nie powiedziałam, po prostu ruszyłam dalej przed siebie. Byłam wściekła i chyba moja kiepska, śmiertelna aura działała mocniej niż zwykle, bo ludzie omijali mnie szerokim łukiem. Chociaż to mogłoby być spowodowane również tym, że przez Mgłę widzieli w pegazach dwa ogromne psy idące za mną. Mogło też działać i jedno i drugie, kto wie. Zastanawiałam się też, czemu Gaja jeszcze mnie nie powstrzymała. Złamałam przecież umowę, powiedziałam, że rezygnuje z wykonywania zadań, czemu zatem mam jeszcze pseudo śmiertelną formę? Miałam cichą nadzieję, że może jednak ktoś jest po mojej stronie i dzięki temu, wciąż mam szansę na odnalezienie Patricka.
Zignorowałam ból, jaki to wywołało i spojrzałam na pierścionek na mojej lewej dłoni, pięknie się mienił w słońcu. Wróciłam do wspomnień z dnia naszych zaręczyn i pociągnęłam nosem. Znowu zbierało mi się na płacz, a ból, który wynikał z klątwy Gai, narastał. Byłam jednak w takim dołku, że nie chciałam, aby znikał. Chciałam go czuć, nie żeby użalać się nad sobą. Potrzebowałam udowodnić sobie, że nikt nie może mi rozkazywać, co mam czuć, kogo kochać a kogo nie. Powtarzałam sobie, że najważniejsze, że Patrick żyje, że jest gdzieś bezpieczny, ale dopadł mnie egoizm. Miał być przy mnie i tyle, obiecał zresztą, że będzie moim mężem i ta obietnica ma zostać spełniona. A ja wtedy starałabym się być jak najlepszą żoną..., tak bardzo chciałam, żeby mnie najzwyczajniej w świecie przytulił.
Nie zauważyłam, że kiedy pochłaniały mnie własne myśli, nogi zaniosły mnie do jakiegoś małego parku. Przystanęłam, obserwując grupkę osób, które przygotowywały się do sesji medytacyjnej. Ich prowadząca wyglądała tak miło, miałam ochotę pobiec się do niej przytulić, bo miałam wrażenie, że zrozumie mnie bez słów. Wpatrywałam się w nią tak długo, że sama mnie zauważyła i uśmiechnęła się tak ciepło, jakby witała mnie w domu po długiej podróży.
– Jeśli chcesz się przyłączyć to śmiało – powiedziała. – Chyba tego potrzebujesz.
Potaknęłam i przyjęłam od niej karimatę. Nigdy tego nie praktykowałam, dlatego słuchałam uważnie poleceń i naśladowałam innych uczestników. Usiadłam ze skrzyżowanymi nogami i położyłam dłonie na kolanach, zamknęłam oczy i starałam się oddychać według wskazówek prowadzącej. Jej głos wtedy wydawał mi się dziwnie znajomy. Nie wiedziałam, co chce przez to osiągnąć, ale wydawało mi się, że stałam się trochę spokojniejsza. Nie wiem czemu, ale nagle do głowy przyszło mi słowo wizualizacja. Co miałam sobie zwizualizować? Własne wnętrze, ego? Oświeciło mnie.
Zaczęłam wyobrażać sobie naszą Wieź, chociaż początkowo kwestionowałam jej istnienie, a potem ledwo ją akceptowałam, ale teraz to jedyne co przychodziło mi do głowy. Miałam wrażenie, że dokopuje się powoli do mojego serce, żeby to w końcu zobaczyć. Zakryłam usta dłonią i rozkleiłam się, miałam wrażenie, że już za późno. Patrzyłam z góry na obraz siebie i Patricka, połączonych czerwoną nicią. Gdy przyjrzałam jej się bliżej, trzymała się zaledwie na kilku osnowach i wyglądała, jakby nie miała wytrzymać długo. Zakładałam, że ona będzie z nami zawsze i nic jej nie grozi, ale teraz poczułam, że mogę realnie stracić swojego ukochanego. Na zawsze...
Zbliżyłam się do swojego sobowtóra i krzyczałam, żeby coś zrobiła, czemu na to pozwoliła, żeby Więź tak osłabła. Kiedy nie reagowała, zdałam sobie sprawę, że pretensje, które do niej kieruję, dotyczą mnie samej. To ja do tego doprowadziłam. Chciałam zająć jej miejsce i wtedy poczułam, jakby przeniesiono mnie na jej miejsce i nie patrzyłam na nić z boku, ale z pozycji osoby trzymającej ją w dłoniach. Podniosłam wzrok, na jej drugim końcu widziałam Patricka. Chciałam się do niego uśmiechnąć, ale on stał niewzruszony i z niechęcią patrzył na trzymany w swoich rękach koniec nici.
Krzyknęłam i zaczęłam biec w jego stronę wzdłuż Więzi. Nie wiedziałam, jak długo za nią podążałam, nie zbliżałam się do ukochanego nawet o krok. Nie chciałam się zatrzymywać, był tak blisko, ale jednocześnie tak nieosiągalny. Krok za krokiem wołałam jego imię, chcąc, żeby i on ruszył w moją stronę, żeby wiedział, że idę. Nie reagował na nic, ale nie mogłam się poddać, mimo że opadałam z sił. Kiedy traciłam już nadzieję, poczułam nagły opór. Wpadłam na niego, ale on nadal stał niewzruszony i patrzył na mnie z niechęcią.
– I co teraz zrobisz, Lethal? – zapytał.
Coś wyrwało mnie z tej wizji, poczułam, jak upadam na ziemię. Otworzyłam oczy i powoli usiadłam, potwornie kręciło mi się w głowie, cała się trzęsłam. To nie było dla mnie dobre miejsce, czułam, jak wysysa ze mnie resztki sił. Spojrzałam na Kochasia i Lole, stojących obok.
– Co się stało? – zapytałam.
– No jakby to ująć – zaczął Kochaś. – Kiedy sobie tam medytowałaś, nagle wstałaś, wpakowałaś mi się na grzbiet i kazałaś lecieć. I tak podążaliśmy twoimi instrukcjami przez trzy dni. Wymienialiśmy się z Lolą i sami straciliśmy orientację. Nagle kazałaś lądować i osunęłaś się z siodła.
– Całe trzy dni?
– Tak – potwierdziła Lola. – Powinnaś odpocząć, zjeść coś.
– Nie – powiedziałam zdecydowanie i podeszłam do najbliższego drzewa, żeby się na nim podeprzeć. – Jestem tak blisko.
Bez wątpienia znajdowaliśmy się w jakieś starej puszczy, otoczonej magią Gai, magią życia, która mnie niszczyła. Nie wiedziałam, co się do końca stało, ale nie mogłam się teraz zatrzymać. Stawiałam kroki z trudem, ale wiedziałam, że on gdzieś tu musi być, czułam to. Bolało, tak bardzo bolało. Oddaliłam się już trochę od pegazów, kiedy poczułam silne uderzenie i zaczęło brakować mi tchu, bo ktoś zaciskał mi dłonie na szyi.
To nie był ktoś, tylko Patrick we własnej boskiej osobie. Chciałam odetchnąć z ulgą, ale nie mogłam, bo kiedy spojrzałam w jego oczy, wiedziałam, że mnie nie rozpoznaje.
– Co tu robisz potomkini Śmierci? – zapytał wściekły.
Czułam, że nie zostało mi wiele czasu, umierałam i mimo wszystko przegrałam. Gaja mogła świętować, ale chciałam się chociaż pożegnać. Wyciągnęłam lewą dłoń ku jego policzkowi i wyszeptałam resztkami sił, z trudem łapiąc powietrze. – Przepraszam, że nigdy temu nie zaufałam. Ty tak bardzo wierzyłeś w naszą Więź, a ja nie... Kocham cię...
Powieki już opadały, a płuca wydawały ostatnie tchnienie, kiedy usłyszałam swoje imię, a to pozwoliło mi umrzeć szczęśliwie.
CZYTASZ
Córka Śmierci
FanfictionBycie herosem to już ciężkie zadanie, a co dopiero kiedy dostaniesz awans... Serio, nie polecam. Jestem Lethal, była heroska, obecnie ... zresztą przekonacie się sami. Mam pecha, nienawidzi mnie matka mojego chłopaka, tak samo jak część olimpijskiej...