To był chyba najgłupszy pomysł tej dekady. Przynajmniej według mnie. Nasza polonistka wpadła na jakże arcygenialny pomysł, żebyśmy odegrali inscenizację parodii Romeo i Julia.
Z oryginalnym dziełem miało to właściwie niewiele wspólnego. Osobiście uważam, że kto, jak kto, ale nasza klasa nadaje się do tego w równym stopniu, jak ja na przewodniczącą samorządu. Podobno miało to na celu zintegrowanie naszej klasy i ludzi z wymiany.Kiedy doszło do przydzielania głównych ról, tak jak myślałam, rozpętało się piekło. Skończyło się na tym, że ktoś krzyknął coś o równouprawnieniu i tym sposobem rolę Romea dostała dziewczyna, a Julii- Eliot. Chciałam go pocieszać, ale zamiast tego spadłam z krzesła ze śmiechu (chyba nie pomogło mu to).
Jeśli chodzi o mnie, to niestety pani zauważyła, że schowałam się pod ławką i przydzieliła mi jakąś poboczną rolę. Sara jak zwykle miała farta. Przyszła na lekcję (czterdzieści minut) spóźniona, akurat wtedy, gdy wszystkie role zostały rozdane.
Na pierwszą próbę o dziwo przyszli wszyscy oprócz mnie. Nie chciałam patrzeć na Eliota w sukience (co, jak co, ale to było przegięcie!). Na kolejną mój kumpel nie przyszedł. Potem powiedział mi, że miał załamanie nerwowe.
W takiej sytuacji pani musiała odczytać jego rolę. Niefortunnie była to akurat ta scena, kiedy mieliśmy związać Eliota, a że jego nie było, musieliśmy związać nauczycielkę. Nawet nieźle to odegrała, bo przeklinała i stawiała realny opór. I nie mam pojęcia dlaczego, ale obniżyła nam oceny ze sprawowania.
Osiem prób później, większość osób opanowała swoje role do poziomu (mniej więcej) zadowalającego. Paradoksalnie wyszło na to, że Eliot nosi sukienki częściej ode mnie. Chyba wszyscy jednak dobrze wiedzieli, że inscenizacja w naszym wykonaniu nie może się udać. Tak, jak przewidziałam, w dniu występu jakoś tak wyszło, że wszyscy nieoczekiwanie zachorowali.